środa, 12 października 2016

Misja "Kulawy Kupidyn"

Dawno nie byłam tak zdenerwowana, jak podczas tego lotu na Manhattan. Nawet moi współpasażerowi zaczęli na mnie niespokojnie zerkać, myśląc, że pewnie nie potrafię poradzić sobie z presją po wniesieniu bomby na pokład. Właściwie to moja misja była znacznie trudniejsza…
Kiedy rozmawiałam z Detalli przez Skype poprzedniego wieczora, postanowiłam sobie coś. To było zupełnie głupie, ale ktoś w końcu musiał działać i wyglądało na to, że ten pierwszy krok należy do mnie. Miałam porozmawiać z Zimowym Żołnierzem. Tak. Ale o czym? Ha, to najlepsza część. I zarazem najtrudniejsza. Na dobrą sprawę sama nie wiedziałam jak dokładnie mam mu to powiedzieć, ale jakoś musiałam. W czasie podróży układałam w głowie dziesiątki scenariuszy tej rozmowy, ale za każdym razem waliłam się w czoło, zastanawiając się, gdzie leżą granice mojej głupoty. Cztery razy chciałam wyskoczyć z samolotu. 
W końcu jednak wylądowaliśmy. Miałam jedynie bagaż podręczny, więc od razu ruszyłam ku wyjściu z lotniska, a później wsiadłam w taksówkę. Bardzo korciło mnie, żeby najpierw wzmocnić się pewnym bursztynowym napojem z szafki wujka Wróbla, ale pomyślałam, że pijana wypadnę jeszcze gorzej. Napiję się, kiedy już zrobię z siebie idiotkę - tak, postanowione. 
Taksówka zawiozła mnie aż pod Stark Tower, a że na dworze było już szaro, doskonale widziałam co znajduje się w środku budynku dzięki imponującemu oświetleniu. Przez chwilę stałam pod drzwiami, gapiąc się na hol. Przebywało tam jedynie kilkoro pracowników. Chyba… raz kozie śmierć, prawda?…
Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. Stukałam obcasami tak szybko, że zwróciłam na siebie uwagę każdej z tych osób i od razu zrobiłam się cała czerwona. W innych okolicznościach zupełnie bym się tym nie przejęła, ale teraz wszystko było mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Wsiadłam do windy, licząc, że będzie pusta, żebym mogła poradzić się Jarvisa. Los chyba mi sprzyjał. 
- Witam, panno Stark! - odezwał się dobrze znany mi głos, nieposiadający ciała. - Czy mogę w czymś pomóc?
- Cześć, J. Właściwie to… mógłbyś mi powiedzieć gdzie znajdę Bucky'ego?
- Pan Barnes przebywa w salonie, razem z Doktorem Bannerem i kapitanem Rogersem.
- Dobrze! A czy… mógłbyś nie mówić nikomu, że tu jestem?
- Za pięć sekundy wymażę z pamięci tę rozmowę. Życzę miłego wieczoru.
- Dzięki – westchnęłam z uśmiechem.
Winda wjechała na odpowiednie piętro, a drzwi się rozsunęły i… miałam straszną ochotę uciec. Nawet podniosłam dłoń do panelu sterowania, ale to oznaczało by ogromną klęskę. No dawaj, Ruska! Musisz spróbować! Najwyżej później zamkniesz się w bunkrze na 40 lat.
Oczywiście oni zobaczyli mnie, zanim ja wypatrzyłam ich w tym dwupiętrowym pomieszczeniu. Siedzieli na sofach, grając w jakąś planszówkę. Bucky od razu zaczął się uśmiechać i wstał, po czym ruszył w moim kierunku, co ostatecznie wzięłam za dobry znak. Ja sama też nagle nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, z pewnością ku świętemu oburzeniu Kapitana. 
- Cześć, laleczko… - powiedział, przytulając mnie.
Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego początku. Nie mogłam też za bardzo się od niego oderwać, chociaż trwaliśmy w tym uścisku o kilka sekund za długo. Ale było mi tak dobrze, ciepło i bezpiecznie, że szybko zapomniałam o reszcie świata. W końcu Banner i Kapitan do nas podeszli by się przywitać. 
- Co Cię sprowadza? - zapytał przy okazji Bruce, a Steve skrzyżował ręce.
- No właśnie – westchnęłam, po czym zwróciłam się do Żołnierza. - Muszę z Tobą porozmawiać.
- Mam się bać, czy…
- Tak – odparłam krótko i nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle pewności, ale pociągnęłam go za rękę ku schodom. Winda nie była wówczas zbyt bezpieczna. Jeśli Stark mimo wszystko dowiedział się, że tu jestem, pewnie nie mógłby się oprzeć podsłuchiwaniu.
Bucky nie miał zamiaru mi się opierać, prawdopodobnie z czystej ciekawości. Weszliśmy na piętro mieszkalne, gdzie pokoje mieli on, Steve i Thor, chociaż ten ostatni nawet nie przebywał wtedy w Midgardzie. 
Pokój był otwarty, więc nie musiałam się zatrzymywać, kiedy już nabrałam rozpędu. Zaprowadziłam go do środka. Pomieszczenie w sumie nie było duże, a pełniło rolę sypialni i salonu z dołączonym biurkiem, na którym leżał laptop i jakieś gazety. Puściłam jego rękę w momencie, gdy wszedł do środka, a ja zamknęłam drzwi, opierając się o nie. I wtedy straciłam tę odwagę i nie byłam w stanie nawet spojrzeć mu w oczy, wiedząc, że wtedy na mojej buźce zakwitłyby wielkie rumieńce. 
- Ale wiesz, że rozmowa polega na mówieniu, prawda? - zapytał lekko rozbawiony moim zachowaniem, ale w sumie pewnie był też przerażony, bo czemu niby miałabym się tak skradać z przekazaniem tego, co chciałam przekazać. - Chwila… jesteś w ciąży?
Okej, to mnie trochę otrzeźwiło. Na tyle bym była w stanie posłać mu mordercze spojrzenie. 
- Nie! Boże, nie! - wzdrygnęłam się. - Żadnych dzieci. Nie w ciągu najbliższych sześćdziesięciu lat, jasne?…
- Jasne.
W myślach palnęłam się w głupi łeb, a po mojej minie pewnie dało się to wywnioskować, bo na jego twarzy pojawił się ten uśmieszek. Próbował się nie roześmiać. 
- Więc jaką masz do mnie sprawę, laleczko?
Usiadł na łóżku i poklepał miejsce obok siebie. Po chwili wahania zajęłam je i cicho westchnęłam, próbując po raz enty dzisiaj ułożyć sobie w głowie pełne zdania. Jednak wypowiedzenie ich okazało się być pracą ponad moje siły. 
Objął mnie ramieniem i przyciągnął bliżej do siebie. 
- Masz jakieś problemy? Mogę pomóc?
- Możesz pomóc, tak – podłapałam ten tok myślenia – ale nie musisz. Serio, zupełnie nie musisz. Będzie w porządku, jeśli po prostu grzecznie powiesz „nie, dziękuję” i rozejdziemy się do swoich domów. No w sumie to za daleko nie musisz chodzić, bo przecież jesteśmy w…
- Liv – przerwał mi. - Po prostu powiedź co jest grane, okej?
- Nie umiem tak „po prostu” - odparłam z wyrzutem, na co tylko bardziej się uśmiechnął i mnie przytulił.
- W porządku… Mów w swoim tempie. Tylko błagam wyrób się do jutrzejszego obiadu. Nat zrobi swoją zapiekankę makaronową. Zjesz raz i już nigdy nie będziesz chciała jeść nic innego. 
- Więc… przyjaźnicie się? Ty i Natasha?
- Tiaa, jest świetna. Wybaczyła mi to co zrobiłem.. wcześniej… kiedy nie byłem sobą. I na treningach kopiemy tyłki Steve'owi i Samowi. - Uśmiechnął się, a ja tak nagle straciłam te szczątki silnej woli.
Może powinnam odpuścić zanim jeszcze dobrze zaczęłam. Steve lubi Nat i bądźmy szczerzy - Natasha Romanoff jest niesamowita. Piękna, bystra, uzdolniona jak diabli, odważna, z poczuciem humoru i tymi paralizatorami… Chciałabym być jak ona. Ale nie byłam i chyba to był właśnie mój problem. Skoro ona jest tu i jest Natashą to powinnam sobie iść i…
- Zaczynam się o Ciebie martwić, wiesz… - Bucky pogłaskał mnie po policzku, a potem dotknął czoła. - Masz jakieś problemy z mocami? Co się dzieje? Proszę, powiedź mi…
- N-nie, już nie ważne…
Próbowałam wstać, ale najwyraźniej stwierdził, że się mylę, po pociągnął mnie za rękę w dół. 
- Masz dokładnie dwadzieścia sekund żeby powiedzieć o co chodzi, a potem zacznę Cię łaskotać – powiedział ze śmiertelną powagą. 
Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem, w myślach odliczając sekundy. Lekko zmrużyłam oczy, kiedy zostało ich pięć. Czekałam czy na pewno odważy się połaskotać kogoś, kto w każdej chwili mógł wysunąć w ręki adamantowe szpony i…
- Niee! - pisnęłam, kiedy jednak się odważył. - NIE NIE BAWIĘ SIĘ TAK!
- Sama chciałaś!
- Hahahahaha nie! Boże, haha nie!
Tak z grubsza wyglądał nasz dialog w trakcie gdy umierałam ze śmiechu i wiłam się po łóżku, próbując uniknąć kolejnej porcji łaskotek, ale Zimowy Żołnierz był nieustępliwy. W końcu kiedy nie miałam już wcale siły i nie potrafiłam nawet złapać oddechu odpuścił i położył się obok, opierając głowę na ręku. Przyglądał mi się z satysfakcją, a ja miałam go tylko ochotę potraktować pazurami. No dobra, miałam tez ochotę by zrobić coś innego.  
- Mogę to powtórzyć, więc lepiej jeśli powiesz mi w końcu o co chodzi – powiedział po chwili. - To jak będzie?
- Okej – szepnęłam, ukrywając twarz w poduszce.
Wtedy odkryłam, że jeśli nie widzisz kogoś, to możesz śmiało wierzyć, że ten ktoś nie widzi Ciebie. To właściwie pomagało, więc nie oderwałam się od puchatej podusi. 
- Pamiętasz zeszłe lato, kiedy ścigaliśmy Rayana, a w międzyczasie zabijaliśmy innych dupków Hydry i świetnie się bawiliśmy?
- Ciężko byłoby zapomnieć – odparł.
Odważyłam się na niego zerknąć, ale ciągle na mnie patrzył, więc ponownie się schowałam. 
- Naprawdę świetnie się bawiliśmy. Mimo wszystko teraz wspominam to jako bardzo dobry czas. Wtedy jeszcze nie do końca potrafiłam sobie z tym radzić. Byłam… zupełnie zaplątana w tym wszystkim. Ale myślę, że to minęło i jestem już względnie poukładana. I ostatnio bardzo dużo myślałam, nawet rozmawiałam o tym trochę z Det. Myślę, że… że mogłabym w końcu spróbować. Minął w końcu rok i naprawdę tęsknie za paroma rzeczami…
- Mhm, które rzeczy masz na myśli?…
Zerknęłam na niego, by przekonać się, że uśmiecha się na brokatowo, więc ze śmiechem rzuciłam w niego poduszką, ale wtedy straciłam swoją kryjówkę i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Żołnierz wysunął się z propozycją, przyciągając mnie do siebie tak, że mogłam schować się w jego ramionach, co było o wiele bardziej miłe niż poduszka. 
- Nie każesz mi iść, więc… - nieśmiało zaczęłam.
- Słyszałem w prawdzie co drugie słowo – odparł, udając zirytowanie – ale chyba właśnie próbujesz zakomunikować mi, że zamierzasz zostać panią Barnes?
Boże, z jaką ulgą ja się wtedy roześmiałam. 
- Ale nie tak szybko! Po pierwsze to zostaję przy swoim nazwisku!
- No dobrze, to jakoś przeboleję. Chociaż… czy Twoim nazwiskiem nie jest naprawdę Howlett czy coś w tym stylu? Z resztą… co po drugie?
- Jest, ale zmieniłam je parę lat temu, kiedy się ukrywałam. Po drugie… jest sporo zasad. Bo mi naprawdę na tym zależy i nie chcę tego sknocić, co robię notorycznie. Zostawiam po sobie chaos i nawet nie wiem jak go tworzę. Taka moja dodatkowa supermoc.
- To słucham, laleczko. Jestem bardzo ciekawy tych zasad. Mam notować?
-  Nie… nie musisz notować . - Uśmiechnęłam się. - Zostaję w Echo, a Ty zostajesz tutaj.
Wyglądał na lekko zbitego z tropu. 
- Przynajmniej jakiś czas. To znaczy to wszystko podlega jeszcze dyskusji, ale wiesz jaka jestem i wiesz, że czym częściej się z kimś widuje, tym więcej potrzebuję przerw i mam dość wszystkiego. Nie chce mieć Ciebie dość, jak nigdy przenigdy. Będę czekała cały tydzień żeby tylko Cię zobaczyć i uwierz mi, będę wtedy dużo milsza.
Wziął głęboki oddech i po chwili skinął głową. 
- Jeśli tego potrzebujesz to w porządku. Ale tylko przez jakiś czas, zgoda? Nie wiem… kilka miesięcy?
- Zgoda. Po drugie… czasami uciekam. Mam ten nawyk, o którym zresztą doskonale wiesz. Po prostu rzucam wszystko, zostawiam w kuchni kartę z „nie będzie mnie około tygodnia” i wyjeżdżam na drugi koniec świata. I nie potrafię z tym walczyć, ani nawet z nikim rozmawiać. I wiem, że to trudne do zaakceptowania, ale…
- Ucieknę z Tobą – przerwał mi. - I nie musimy rozmawiać. Tylko pisz mi na karteczce gdzie jedziemy, żebym wiedział co spakować. Obiecuję, że nie wypowiem słowa, dopóki sama nie zaczniesz mówić.
Popatrzyłam na niego lekko zszokowana, bo nie spodziewałam się, że będzie mnie potrafił tak zrozumieć i wesprzeć. Chociaż nie powinnam się tak szybko cieszyć. Słowa to jedno, a czyny to drugie. 
- Nawet jeśli będę na tej karteczce pisała kodem?…
- Pod warunkiem, że będę potrafił to odszyfrować.
- Nauczę Cię – obiecałam, próbując powstrzymać uśmiech.
- Co jeszcze?
- Nie mogę sobie przypomnieć nic więcej…
- Okej, to teraz ja mam zasady.
- O, naprawdę?
- Mhm. Postarzasz się dogadać ze Steve'm i jemu powiem to samo o Tobie.
- Będę aniołem, zobaczysz.
- Noo, powiedźmy, że nie mam aż tak dużych wątpliwości. Kolejna sprawa… obiecaj, że nie będziesz się spoufalać z tym nowym. Ja wiem, że masz słabość do białowłosych.
- No proszę, więc jesteś na bieżąco. Przyznaj się, przeglądasz stronę stajni?
- Detalli mi o nim powiedziała. Mag czy nie mag, przysięgam, że połamię mu żebra, jeśli zacznie się z Tobą za bardzo integrować.
- Obiecuję. Będziemy tylko kumplami.
- Jeszcze jedno. Nie gotuj, błagam. Wciąż czuję w żołądku te ciasteczka…
- Boże, serio? Będziesz mi to wypominał do końca życia?
- Dopóki mnie nie opuszczą, więc prawdopodobnie masz rację. Do końca życia. A przypominam Ci o tym, że możemy pożyć jeszcze parę wieków, przy sprzyjających wiatrach.
- Okej, nie będę gotować – zgodziłam się. - Ale właściwie jeśli nie będę gotować to ten mój poziom kulinarnego wyszkolenia będzie cały czas krytyczny, a gdybym ćwiczyła to…
- Nie, nie, nie… serio, Liv. Jesteś jedną z tych osób, które nie powinny zbliżać się do kuchni na mniej niż pięć metrów.
Westchnęłam i ostatecznie musiałam to zaakceptować. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale szczerze mówiąc leżenie w ciepełku i to w akompaniamencie jego głosu, który działał wtedy na mnie jak najlepsza kołysanka… zaczęłam zasypiać. Pamiętam tylko, że przykrył mnie kocem, pocałował w czoło i życzył dobrych snów, dodając coś o tym, żebym nawet we śnie, nie próbowała nic ugotować. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz