niedziela, 23 października 2016

Audrey jedzie na wycieczkę

Stanęło na tym, że wszyscy oprócz Audrey byli zajęci, dlatego to ona musiała ze mną jechać do jeździeckiego. Potrzebowaliśmy wymienić prawie 1/3 sprzętu. Najwyraźniej konserwacja nie jest naszą mocną stroną, albo też nasze konie wykazywały się fantazją podczas noszenia uprzęży.
Generalnie starałam się unikać Drey. Rozmawiałyśmy jedynie o koniach i sprawach stajni, bardzo pilnując by przypadkiem nie zboczyć na bardziej osobiste tematy. Chociaż było wiele rzeczy, o które chętnie bym ją zapytała, wiedziałam, że odpowiedzi pewnie by mi się nie spodziewały. 
- Za pięć minut przed garażem – rzuciłam do niej, wychodząc z kuchni po śniadaniu.
Widziałam jeszcze, że skinęła głową, zanim wskoczyłam na schody. Przeczesałam włosy i założyłam nieco bardziej reprezentacyjne ubrania, po czym odpisałam jeszcze na SMS-a od Milki.
Wzięłyśmy moje auto i ruszyłyśmy w drogę. Audrey usiadła z tyłu, a ja nie wnikałam i po prostu zaakceptowałam ten fakt. Droga właściwie się nam nie dłużyła, bo na ulicach było zupełnie pusto i mogłam odrobinę zaszaleć, dzięki czemu do miasta dojechałyśmy w niecałe dziesięć minut. Zaparkowałyśmy pod sklepem jeździeckim i wyposażone w listę sporządzoną wieczorem przez cały zespół weszłyśmy do środka. 
- Dzień dobry – powiedziałyśmy niemalże jednocześnie, próbując namierzyć pracownika.
Szybko zmaterializował się przed nami niewysoki jegomość z długą brodą i może kilkoma siwymi włosami na czubku głowy, na nosie miał grube okulary, a sam był tęgi i ubrany w luźne jeansy oraz koszulę. 
- Witam serdecznie! W czym mogę pomóc?
- Robimy dziś większe zakupy – wyjaśniłam z uśmiechem – a tutaj mamy całą długą listę życzeń…
- Oczywiście, po kolei proszę… Wędzidła.
Zaprowadził nas do działu ogłowi, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę. Następnie ochraniacze, pady, napierśniki, kaloszki, cukierki, popręgi… Sprzedawca cały czas tryskał dobrym humorem, przewidując rychłe wzbogacenie się. My z kolei coraz bardziej wykrzywiałyśmy twarze, obliczając w myślach na jak długo będziemy musieli sobie odpuścić takie luksusy jak prąd czy ciepła woda.  Ale konie są najważniejsze i tego się trzymałyśmy, dzielnie wybierając kolejne elementy wyposażenia naszych wierzchowców. 
Przy kasie z trudem podałam panu moją kartę, Audrey odwróciła się, nie chcąc nawet patrzeć ile nas wyniosły te zakupy. Ja niestety się dowiedziałam i westchnęłam na tyle żałośnie, że przyjazny pracownik dorzucił mi w gratisie breloczek z kucykiem pony. Było to marne pocieszenie, ale kucyk i tak został niezwłocznie dołączony do moich kluczy. I tak sobie dyndał wystając z kieszeni spodenek. 
Zapakowałyśmy się jakoś do auta, chociaż naprawdę było wypełnione po brzegi… 
- Mogłybyśmy podjechać po MacDonalda, jest po drugiej stronie ulicy i woła mnie… -
powiedziałam, nie mogąc oderwać wzroku od budynku. Niemal czułam zapach cheeseburgera…
- Skoro i tak będziemy jeść trawę do końca miesiąca to możemy sobie sprawić drugie śniadanie… - zgodziła się Drey, która i tym razem usiadła z tyłu.
Kiedy przez okienko otrzymałyśmy już swoje zamówienie, stwierdziłyśmy, że pojedziemy do punktu widokowego. Nie było tam żywej duszy, więc zatrzymałyśmy samochód przy samej barierce i usiadłyśmy na masce, ciesząc się widokiem Burbank o poranku. Jadłyśmy w nieco irytującej ciszy, którą w końcu przerwałam. 
- Więc jak Ci idzie praca z Baronem?…
- Raz lepiej, raz gorzej, ale ten koń ma wielki potencjał. Nie zmarnuję go – odparła, nie odwracając wzroku od panoramy miasta.
- Wiem, że nie zmarnujesz. - Uśmiechnęłam się. - Właściwie tylko Ty wyciśniesz z niego to co najlepsze. Dlatego Ci go przydzieliłam.
- Dzięki. - Zerknęła na mnie. - Chcesz o niej pogadać?
Wiedziałam od razu co za „ona” i dlaczego miałabym chcieć o niej pogadać, ale nawet kiedy Drey zapytała mnie o to wprost, odczuwałam silne wahanie. Uznałam jednak, że będę żałować, jeśli odpuszczę. 
- Jeśli… to nie jest dla Ciebie problem…
- Myślę, że to zniosę. Poza tym Ty ciągle masz nadzieję, że ona wcale nie jest taka zła i dajesz jej szanse, ale musisz wiedzieć, że ona jej nie wykorzysta. Nigdy tego nie robi. Ona po prostu… nie nadaje się do tego. I zresztą mamy to po niej. Jesteśmy społecznymi inwalidami.
Przemilczałam to urocze określenie. 
- Pewnie sama nie jest pewna ile ma dzieci, z kim i jak mają na imię. Kiedy byłam młodsza pomyślałam, że może tworzy swoją prywatną armię. Później, że nie chce być sama. Ale i tak zawsze zostawiała swoje dzieci. Prędzej czy później.
- Ty spędziłaś z nią najwięcej czasu. Po Ciebie wróciła.
- Nie za bardzo miała wyjście, a i tak ciągle czułam, że jestem dla niej balastem. Fakt faktem dzięki niej nauczyłam się wszystkiego, co teraz umiem. W tym jest dobra. Ale nie łudź się, że zrobi coś poza szkoleniem Cię. Od całej reszty chce się trzymać jak najdalej.
- Też to czasem czuję…
- Ja też – odparła natychmiast. - Mówię Ci, Livia, że to jest dziedziczne. Albo wynika z tego jak nas traktowała. Nie jestem pewna. Ty przynajmniej masz ojca i to takiego, który Cie kocha i poświęcał czas od zawsze. Masz siostrę, masz Żołnierza, masz przyjaciół tu i w Instytucie… to im powinnaś ufać i o nich się starać. Odpuść sobie Heilari, bo bardzo się zawiedziesz.
- Ty sobie odpuściłaś? Co z Danielem?
Rzuciła mi groźne spojrzenie, ale widząc, że niewiele sobie z tego robię złagodniała. 
- Skupiam się na pracy. Pracy z końmi i dla SO. Pomaga zająć myśli i uporać sobie z tym całym cyrkiem.
- Uciekanie od problemów, a zmierzenie się z nimi to dwie różne rzeczy, D.
- A Ty co niby robisz?
- Słuszna uwaga… ale przynajmniej się staram. Staram się być normalna, okej? Powinnaś czasami spróbować. Na początek spróbuj być szczęśliwa. Rób cokolwiek sprawia Ci radość. No dalej, jest coś, co zawsze chciałaś zrobić, ale jakoś… nie wiem, bałaś się, wstydziłaś? Jeśli świat miały się skończyć tej nocy, co byś zrobiła?
Audrey popatrzyła na mnie jak na idiotkę, ale zaraz cicho parsknęła śmiechem i w takim wesołym zamyśleniu przez chwilę obserwowała chmury.
- Nie wiem… najpierw wybiłabym Francisowi zęby, a później… później może poleciałabym do Afryki. O ile bym zdążyła przed tym końcem świata. Chciałabym zobaczyć zachód słońca gdzieś w samym sercu Afryki… I nie śmiej się.
- Nie śmieję się! To właściwie więcej niż się spodziewałam i… to naprawdę bardzo dobry pomysł! Powinnaś lecieć!
- Nie mam na to czasu – westchnęła.
- Dam Ci urlop, no dalej! Musisz spełnić swoje marzenie!
- Boże, nie ekscytuj się tak… kiedyś może polecę, zobaczymy.
- Nie, jedziesz jutro. Słyszysz? Dostajesz dwa… nie, trzy tygodnie wolnego! I kupię Ci nawet bilet, skoro już dzisiaj tak szastam kasą! I powinnaś zabrać Danny'ego!
- Okej, teraz już jestem pewna, że dostałaś udaru.
Zeskoczyła z auta, a ja oczywiście zaraz zrobiłam to samo i dogoniłam ją w drodze do drzwi auta. 
- W porządku, może to trochę za wiele jak na początek, ale Afryka? Będziesz mogła zobaczyć ten zachód! Pomyśl o tym… jutro już byś go przeżyła!
Popatrzyła na mnie z wyśmienicie wyrażonym powątpiewaniem dla stanu mojego zdrowia psychicznego, ale szybko na jej ustach zawitał chochlikowaty uśmiech. 
- To naprawdę chcesz mi postawić bilet?…
- SERIO!
- Okej! - pisnęła, nie mogąc już powstrzymać radosnego śmiechu. - Boże, nie wierzę… Będziemy tego obie żałować, zobaczysz!
- Ja może tak, podczas głodówki, ale Ty na pewno nie. Wracamy do domu i pomogę Ci się pakować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz