poniedziałek, 31 października 2016

Persephone #2

Wyciągnął z pudełka chusteczkę i podał mi ją w milczeniu. Nie wiedziałam co myśli i denerwowałam się tym, że nie potrafię wyczytać czegokolwiek z jego twarzy.  Może poza tym, że trwał w głębokiej zadumie. Analizował, kombinował, myślał bez przerwy.
- Powiedź coś… - poprosiłam, a w tym momencie łzy spływały po policzkach jak strumienie.
Jednak on nawet nie podniósł wzroku. Dopiero po kilku minutach poderwał się z miejsca i już myślałam, że zamierza wyjść i nigdy więcej nie wrócić, kiedy zdjął z szafy torbę podróżną i rzucił na podłogę. 
- Na razie nic nie mają, ale to się może w każdej chwili zmienić. Musimy Cię stąd zabrać i to już – powiedział stanowczo.
W pierwszej chwili nie mogłam się ruszyć, ale zaraz pojawiłam się przy torbie i migiem spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. 
- Muszę porozmawiać z Aidenem. No i z Heilari, ona wie o wszystkim co dzieje się w SO…
- Gdyby wiedziała o wszystkim zareagowałaby. Kto zlecił Ci te zabójstwa?
- Któregoś razu wezwał mnie sam zarząd. Kazali podpisać klauzulę poufności, ale teraz niech się pieprzą. Może Aidenowi kazali zrobić to samo…
- Nie zamierzam mu teraz ufać i Ty też nie powinnaś. Nie rozmawiaj z nikim. Poukładamy to na spokojnie kiedy już znikniesz.
Skinęłam głową dość automatycznie, miałam w głowie tak wiele myśli, że nie potrafiłam się skupić na jednej. 
Złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie, widząc, że nie radzę sobie dobrze. 
- Będzie dobrze, laleczko – wyszeptał z cichym westchnieniem. - Nie wiedziałaś.
- Gdybym spróbowała dowiedzieć się wszystkiego na własną rękę to…
- Nie ma czasu na gdybanie. - Pocałował mnie w czoło i przez chwilę tulił mnie do siebie w ciszy, a tego potrzebowałam w tym momencie bardziej niż powietrza. Potrzebowałam tej wiedzy, że nie jest na mnie śmiertelnie wściekły. To był jakiś początek, jakiś punkt zaczepienia. Poczucie bezpieczeństwa przynajmniej na tę chwilę.
Musiałam tylko dać znać Friday, że nie będzie mnie jakiś czas, ale ona przyzwyczajona już była do moich wypadów, więc tylko machnęła ręką i życzyła mi szerokiej drogi. 
Wyłączyliśmy nadajnik w quinjetcie i wystartowaliśmy. Nie wiedząc jeszcze gdzie się udać. 
- Jakieś pomysły?… - nieśmiało zapytałam.
- Gdzieś gdzie nie będą cię szukać? Proponuję biegun północny.
- To już chyba wolałabym oddać się w ręce policji… Dlaczego nie, nie wiem, jakaś tropikalna niemal bezludna wyspa, co?
- Ustawiam kurs na Norwegię.
Chciałam protestować, naprawdę już praktycznie otworzyłam usta by zwyczajnie nie zgodzić się z tą decyzją, ale jednak… byłam zbyt winna, by mieć coś do powiedzenia. To był moment kiedy mam siedzieć cicho i pozwolić sobie pomóc. I cieszyć się, że w ogóle mam kogoś, kto tę pomoc zapewnia. 
Aż do końca nie odezwałam się słowem, a cała podróż trwała kilka długich godzin. Przez śnieżycę ten czas wydłużył się jeszcze bardziej, ale w końcu wylądowaliśmy na jakimś maleńkim lotnisku pośrodku niczego. 
Jak się okazało, że nie było to zupełne odludzie. Niedaleko znajdowało się pewne miasteczko na kilka tysięcy mieszkańców i właśnie w tym miasteczku znaleźliśmy pensjonat. Recepcjonista, będący równocześnie właścicielem, na szczęście potrafił mówić po angielsku i dogadaliśmy się w kilka minut. Miał mnóstwo wolnych pokoi, toteż mieliśmy w czym wybierać. Stanęło na największym, z własnym aneksem kuchennym, łazienką i balkonem. Wyglądało jak zwyczajna kawalerka. 
Usiadłam na łóżku i spojrzałam na widok za oknem, żeby tylko nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Bucky'm. Chwilę później usłyszałam gruchnięcie torby na podłogę pod kredensem. Bezpieczniejszą opcją było zdecydowanie udawanie, że wcale tego nie słyszałam. 
- Jutro wrócę do Stanów i pogadam z Heilari. Podrzucimy Tarczy parę fałszywych tropów, może w ogóle uda nam się przekonać ich, że Persephone to bzdura i ktoś taki w ogóle nie istnieje – powiedział tonem tak szorstkim, że zaczynałam się poważnie bać o to, co będzie później. Czułam też, że powinnam zrobić coś sama. Skoro to ja się w to wpakowałam, to ja powinnam się wydostać z tego bagna.
- Am… Zadzwonię do Evena i poproszę, żeby poszukał czegoś przez swoje źródła. Może uda mu się coś zdziałać…
- Nie.
Wtedy siłą rzeczy musiałam na niego popatrzeć, żeby posłać mu pytające spojrzenie. Pozostał niewzruszony, więc podniosłam się z łóżka i podeszłam do niego. Starałam się zignorować fakt, że cały się spiął i chyba bardzo chciał stąd wyjść. Mimowolnie westchnęłam, myśląc w jak beznadziejnym położeniu się znalazłam. 
- Zawiodłam Cię, prawda…?
- Tak.

niedziela, 30 października 2016

Persephone #1

Wiedziałam, że tego dnia zjawi się Bucky, ponieważ napisał mi to w liście, który dostałam na początku tygodnia. Pisał do mnie listy od dwóch miesięcy, zupełnie ignorując chichotania Evana. Mała gnida naśmiewała się z niego, sugerując, że nie potrafi napisać maila, ale Buck szybko udowodnił mu, że w razie potrzeby może nawet wgrać od nowa cały system, skutecznie zamykając Evanowi mordkę. Nauka od Alexa nie poszła w las. 
Tak czy owak od rana nie mogłam skupić się na treningach, a pastowanie sprzętu w ogóle nie wchodziło wtedy w grę, więc od biedy zdecydowałam się zrobić porządek w mojej szafie. To był bardzo śmiały plan, ale czułam się na siłach, więc z zaangażowaniem przystąpiłam do działania. Oczywiście każda rzecz musiała zostać przymierzona i dokładnie zbadana wzrokiem za pomocą ogromnego lustra. Po dwóch godzinach uporządkowałam jedynie trzy półki i zupełnie odechciało mi się jakiejkolwiek pracy. Znudzona wyjrzałam przez okno, by po sekundzie doznać uskrzydlającego zaskoczenia. Przyjechał już! Widziałam quinjeta na pastwisku! 
Oczywiście od razu rozwinęłam imponujące prędkości, biegnąc przez korytarz, ale zaraz za zakrętem zatrzymałam się jak wryta. Wypuściłam z płuc powietrze i cmoknęłam z wielkim niezadowoleniem. 
- Jak mogłeś to zrobić…  - powiedziałam najżałośniejszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć, po czym odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w drogę powrotną do pokoju.
Usłyszałam za sobą jego kroki, które stawały się coraz głośniejsze, więc zaczęłam biec, żeby zdążyć zamknąć się w pokoju. Nie zdążyłam. Złapał mnie w talii i podniósł, przerzucając sobie przez ramię. 
- Więc jak to jest, laleczko?
- Kochałam te włosy. Nie rozumiem jak mogłeś je ściąć – odparłam, jakimś cudem wciąż zachowując obrażony ton, chociaż kiedy nie mógł zobaczyć mojej twarzy uśmiechałam się jak głupia.
Zaniósł mnie do pokoju, zamknął drzwi nogą i rzucił mnie na łóżko, upewniając się, że jest tam sporo poduszek. Sam cały czas stał, z tą drobną różnicą, że położył ręce na biodrach. 
- Hah, czyli kochasz tylko moje włosy, a co z całą resztą do nich doczepioną?
- Starałam się być miła i udawać, że reszta też jest spoko, ale w tej sytuacji doprawdy nie jestem w stanie grać. Idź i wróć jak odrosną.
- Livio Stark, czas zdać sobie sprawę z tego, że jesteś okrutną, bezduszną, zimną…
- No już dobrze! - prychnęłam. - Chodź tutaj i pokaż się z bliska, chłopcze.
Uśmiechnął się kącikiem ust, po czym w istocie spełnił moją prośbę. Jednak jego twarz znalazła się w odległości centymetra od mojej, a więc na fryzurę dobrego podglądu nie miałam. Nie przeszkadzało mi to za bardzo. Ciężko było oderwać wzrok od jego oczu, w których potrafiłam czasami zatonąć na długie minuty, zanim ktoś przywróci mnie do rzeczywistości. Tym razem tym bodźcem okazał się być bardzo delikatny, a jednocześnie zapewniający efekt paralizatora pocałunek. Jednak to nie tyle mnie budziło, co bardziej przenosiło do równoległego świata, w którym potrafiłam latać tak wysoko, by móc położyć się na śnieżnobiałej chmurce. 
- Jest aż tak źle? - zapytał, lekko się krzywiąc.
Leżeliśmy w milczeniu przez jakiś czas. Podniosłam się na łokciu, żeby móc dokładnie zanalizować sytuację na jego głowie. Drugą ręką dokonałam także weryfikacji długości kosmyków, ale wynik mi się nie spodobał. 
- Uprzedź mnie następnym razem, ubiorę się na czarno i napiszę ładne epitafium… - westchnęłam. 
- Oj, odpuść, kochanie. To był ciężki tydzień…
- Coś się stało? Czy chodzi o standardowe ratowanie świata i pomaganie ludzkości, która na to nie zasługuje? - zapytałam, wygodniej układając się przy jego boku. Objął mnie ramieniem i przymknął oczy.
- Steve i ja dostaliśmy robotę. Seria zabójstw parunastu ważniaków, ale jednak niewinnych ważniaków. Każde wygląda praktycznie tak samo, nie było trudno je połączyć, chociaż sprawy rozsiane są po wszystkich kontynentach. No dobra, prawie wszystkich. S.H.I.E.L.D. chce znaleźć sprawcę czy raczej sprawczynię tak szybko jak jest to możliwe, a po dwóch tygodniach mamy tylko możliwy pseudonim.
- Jaki pseudonim? Może ją znam – zapytałam ze śmiechem. W końcu coś tam czasami udało mi się zasłyszeć podczas odwiedzin u Wściekłego Wróbla, albo w pracy dla SO.
- Persephone.
Natychmiast zesztywniałam, chociaż starałam się nie zdradzić, że to słowo „coś” mi mówiło. W myślach przeklinałam z niebywałą prędkością, a wszystkie trybiki i tarcze zębate w mózgu pracowały na tak wysokich obrotach, że byłam pewna pary wydobywającej się z moich uszu.
Bucky popatrzył na mnie z zaciekawieniem. 
- Znasz ją… - powiedział z uśmieszkiem. - No proszę, powiedz mi… Wynagrodzę Ci to, obiecuję…
Zbliżył się, by mnie pocałować, ale nerwowo poderwałam się z miejsca. Nie bardzo wiedziałam co robić, czułam się jak dzikie zwierzę, które właśnie wpadło w pułapkę kłusowników. 
- Skąd wiecie, że byli niewinni? Prześwietliliście ich dokładnie?
- Wzdłuż i wszerz. S.H.I.E.L.D. dokładnie zbadało wszystko to co oficjalne i to co ukryte, ale nie znaleźliśmy nic poza jakimiś niezapłaconymi mandatami za parkowanie. Byli czyści.
- Co się z nią stanie, jeśli ją znajdziecie?…
- Cóż… Szefostwo jest wkurzone, ale jeśli nam pomożesz to Steve szepnie słówko i może potraktują ją ulgowo. Musisz wiedzieć, że zabiła siedemnaście niewinnych osób, które po prostu były dla kogoś niewygodne. Jeśli to nie jest jakiś nadzwyczajny przypadek, to odpuszczą.
Zapanowała niezręczna cisza. Stałam przy oknie, zawzięcie ignorując spojrzenie Bucky'ego, które czułam na sobie bez przerwy. Zaczął się czegoś domyślać, na pewno. W co ja się wpakowałam, do diabła!
- Liv… - zaczął z pozoru łagodnym tonem, ale słyszałam znacznie więcej. - Powiedź, że Ty nie… że to nie chodzi o Ciebie…
Kiedy w końcu odważyłam się stanąć z nim twarzą w twarz miałam już zaszklone oczy, a przerażenie obecne było w każdym zakamarku umysłu.
- Pokazali mi ich akta, były pełne zbrodni i okrucieństw! Całe listy tego, czego dopuszczali się ci ludzie! Byli tyranami, byli źli!
Słyszałam jedynie jego westchnienie i szept tak cichy, że nie potrafiłam rozróżnić słów. Schrzaniłam to. 

niedziela, 23 października 2016

Audrey jedzie na wycieczkę

Stanęło na tym, że wszyscy oprócz Audrey byli zajęci, dlatego to ona musiała ze mną jechać do jeździeckiego. Potrzebowaliśmy wymienić prawie 1/3 sprzętu. Najwyraźniej konserwacja nie jest naszą mocną stroną, albo też nasze konie wykazywały się fantazją podczas noszenia uprzęży.
Generalnie starałam się unikać Drey. Rozmawiałyśmy jedynie o koniach i sprawach stajni, bardzo pilnując by przypadkiem nie zboczyć na bardziej osobiste tematy. Chociaż było wiele rzeczy, o które chętnie bym ją zapytała, wiedziałam, że odpowiedzi pewnie by mi się nie spodziewały. 
- Za pięć minut przed garażem – rzuciłam do niej, wychodząc z kuchni po śniadaniu.
Widziałam jeszcze, że skinęła głową, zanim wskoczyłam na schody. Przeczesałam włosy i założyłam nieco bardziej reprezentacyjne ubrania, po czym odpisałam jeszcze na SMS-a od Milki.
Wzięłyśmy moje auto i ruszyłyśmy w drogę. Audrey usiadła z tyłu, a ja nie wnikałam i po prostu zaakceptowałam ten fakt. Droga właściwie się nam nie dłużyła, bo na ulicach było zupełnie pusto i mogłam odrobinę zaszaleć, dzięki czemu do miasta dojechałyśmy w niecałe dziesięć minut. Zaparkowałyśmy pod sklepem jeździeckim i wyposażone w listę sporządzoną wieczorem przez cały zespół weszłyśmy do środka. 
- Dzień dobry – powiedziałyśmy niemalże jednocześnie, próbując namierzyć pracownika.
Szybko zmaterializował się przed nami niewysoki jegomość z długą brodą i może kilkoma siwymi włosami na czubku głowy, na nosie miał grube okulary, a sam był tęgi i ubrany w luźne jeansy oraz koszulę. 
- Witam serdecznie! W czym mogę pomóc?
- Robimy dziś większe zakupy – wyjaśniłam z uśmiechem – a tutaj mamy całą długą listę życzeń…
- Oczywiście, po kolei proszę… Wędzidła.
Zaprowadził nas do działu ogłowi, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę. Następnie ochraniacze, pady, napierśniki, kaloszki, cukierki, popręgi… Sprzedawca cały czas tryskał dobrym humorem, przewidując rychłe wzbogacenie się. My z kolei coraz bardziej wykrzywiałyśmy twarze, obliczając w myślach na jak długo będziemy musieli sobie odpuścić takie luksusy jak prąd czy ciepła woda.  Ale konie są najważniejsze i tego się trzymałyśmy, dzielnie wybierając kolejne elementy wyposażenia naszych wierzchowców. 
Przy kasie z trudem podałam panu moją kartę, Audrey odwróciła się, nie chcąc nawet patrzeć ile nas wyniosły te zakupy. Ja niestety się dowiedziałam i westchnęłam na tyle żałośnie, że przyjazny pracownik dorzucił mi w gratisie breloczek z kucykiem pony. Było to marne pocieszenie, ale kucyk i tak został niezwłocznie dołączony do moich kluczy. I tak sobie dyndał wystając z kieszeni spodenek. 
Zapakowałyśmy się jakoś do auta, chociaż naprawdę było wypełnione po brzegi… 
- Mogłybyśmy podjechać po MacDonalda, jest po drugiej stronie ulicy i woła mnie… -
powiedziałam, nie mogąc oderwać wzroku od budynku. Niemal czułam zapach cheeseburgera…
- Skoro i tak będziemy jeść trawę do końca miesiąca to możemy sobie sprawić drugie śniadanie… - zgodziła się Drey, która i tym razem usiadła z tyłu.
Kiedy przez okienko otrzymałyśmy już swoje zamówienie, stwierdziłyśmy, że pojedziemy do punktu widokowego. Nie było tam żywej duszy, więc zatrzymałyśmy samochód przy samej barierce i usiadłyśmy na masce, ciesząc się widokiem Burbank o poranku. Jadłyśmy w nieco irytującej ciszy, którą w końcu przerwałam. 
- Więc jak Ci idzie praca z Baronem?…
- Raz lepiej, raz gorzej, ale ten koń ma wielki potencjał. Nie zmarnuję go – odparła, nie odwracając wzroku od panoramy miasta.
- Wiem, że nie zmarnujesz. - Uśmiechnęłam się. - Właściwie tylko Ty wyciśniesz z niego to co najlepsze. Dlatego Ci go przydzieliłam.
- Dzięki. - Zerknęła na mnie. - Chcesz o niej pogadać?
Wiedziałam od razu co za „ona” i dlaczego miałabym chcieć o niej pogadać, ale nawet kiedy Drey zapytała mnie o to wprost, odczuwałam silne wahanie. Uznałam jednak, że będę żałować, jeśli odpuszczę. 
- Jeśli… to nie jest dla Ciebie problem…
- Myślę, że to zniosę. Poza tym Ty ciągle masz nadzieję, że ona wcale nie jest taka zła i dajesz jej szanse, ale musisz wiedzieć, że ona jej nie wykorzysta. Nigdy tego nie robi. Ona po prostu… nie nadaje się do tego. I zresztą mamy to po niej. Jesteśmy społecznymi inwalidami.
Przemilczałam to urocze określenie. 
- Pewnie sama nie jest pewna ile ma dzieci, z kim i jak mają na imię. Kiedy byłam młodsza pomyślałam, że może tworzy swoją prywatną armię. Później, że nie chce być sama. Ale i tak zawsze zostawiała swoje dzieci. Prędzej czy później.
- Ty spędziłaś z nią najwięcej czasu. Po Ciebie wróciła.
- Nie za bardzo miała wyjście, a i tak ciągle czułam, że jestem dla niej balastem. Fakt faktem dzięki niej nauczyłam się wszystkiego, co teraz umiem. W tym jest dobra. Ale nie łudź się, że zrobi coś poza szkoleniem Cię. Od całej reszty chce się trzymać jak najdalej.
- Też to czasem czuję…
- Ja też – odparła natychmiast. - Mówię Ci, Livia, że to jest dziedziczne. Albo wynika z tego jak nas traktowała. Nie jestem pewna. Ty przynajmniej masz ojca i to takiego, który Cie kocha i poświęcał czas od zawsze. Masz siostrę, masz Żołnierza, masz przyjaciół tu i w Instytucie… to im powinnaś ufać i o nich się starać. Odpuść sobie Heilari, bo bardzo się zawiedziesz.
- Ty sobie odpuściłaś? Co z Danielem?
Rzuciła mi groźne spojrzenie, ale widząc, że niewiele sobie z tego robię złagodniała. 
- Skupiam się na pracy. Pracy z końmi i dla SO. Pomaga zająć myśli i uporać sobie z tym całym cyrkiem.
- Uciekanie od problemów, a zmierzenie się z nimi to dwie różne rzeczy, D.
- A Ty co niby robisz?
- Słuszna uwaga… ale przynajmniej się staram. Staram się być normalna, okej? Powinnaś czasami spróbować. Na początek spróbuj być szczęśliwa. Rób cokolwiek sprawia Ci radość. No dalej, jest coś, co zawsze chciałaś zrobić, ale jakoś… nie wiem, bałaś się, wstydziłaś? Jeśli świat miały się skończyć tej nocy, co byś zrobiła?
Audrey popatrzyła na mnie jak na idiotkę, ale zaraz cicho parsknęła śmiechem i w takim wesołym zamyśleniu przez chwilę obserwowała chmury.
- Nie wiem… najpierw wybiłabym Francisowi zęby, a później… później może poleciałabym do Afryki. O ile bym zdążyła przed tym końcem świata. Chciałabym zobaczyć zachód słońca gdzieś w samym sercu Afryki… I nie śmiej się.
- Nie śmieję się! To właściwie więcej niż się spodziewałam i… to naprawdę bardzo dobry pomysł! Powinnaś lecieć!
- Nie mam na to czasu – westchnęła.
- Dam Ci urlop, no dalej! Musisz spełnić swoje marzenie!
- Boże, nie ekscytuj się tak… kiedyś może polecę, zobaczymy.
- Nie, jedziesz jutro. Słyszysz? Dostajesz dwa… nie, trzy tygodnie wolnego! I kupię Ci nawet bilet, skoro już dzisiaj tak szastam kasą! I powinnaś zabrać Danny'ego!
- Okej, teraz już jestem pewna, że dostałaś udaru.
Zeskoczyła z auta, a ja oczywiście zaraz zrobiłam to samo i dogoniłam ją w drodze do drzwi auta. 
- W porządku, może to trochę za wiele jak na początek, ale Afryka? Będziesz mogła zobaczyć ten zachód! Pomyśl o tym… jutro już byś go przeżyła!
Popatrzyła na mnie z wyśmienicie wyrażonym powątpiewaniem dla stanu mojego zdrowia psychicznego, ale szybko na jej ustach zawitał chochlikowaty uśmiech. 
- To naprawdę chcesz mi postawić bilet?…
- SERIO!
- Okej! - pisnęła, nie mogąc już powstrzymać radosnego śmiechu. - Boże, nie wierzę… Będziemy tego obie żałować, zobaczysz!
- Ja może tak, podczas głodówki, ale Ty na pewno nie. Wracamy do domu i pomogę Ci się pakować.

środa, 12 października 2016

Misja "Kulawy Kupidyn"

Dawno nie byłam tak zdenerwowana, jak podczas tego lotu na Manhattan. Nawet moi współpasażerowi zaczęli na mnie niespokojnie zerkać, myśląc, że pewnie nie potrafię poradzić sobie z presją po wniesieniu bomby na pokład. Właściwie to moja misja była znacznie trudniejsza…
Kiedy rozmawiałam z Detalli przez Skype poprzedniego wieczora, postanowiłam sobie coś. To było zupełnie głupie, ale ktoś w końcu musiał działać i wyglądało na to, że ten pierwszy krok należy do mnie. Miałam porozmawiać z Zimowym Żołnierzem. Tak. Ale o czym? Ha, to najlepsza część. I zarazem najtrudniejsza. Na dobrą sprawę sama nie wiedziałam jak dokładnie mam mu to powiedzieć, ale jakoś musiałam. W czasie podróży układałam w głowie dziesiątki scenariuszy tej rozmowy, ale za każdym razem waliłam się w czoło, zastanawiając się, gdzie leżą granice mojej głupoty. Cztery razy chciałam wyskoczyć z samolotu. 
W końcu jednak wylądowaliśmy. Miałam jedynie bagaż podręczny, więc od razu ruszyłam ku wyjściu z lotniska, a później wsiadłam w taksówkę. Bardzo korciło mnie, żeby najpierw wzmocnić się pewnym bursztynowym napojem z szafki wujka Wróbla, ale pomyślałam, że pijana wypadnę jeszcze gorzej. Napiję się, kiedy już zrobię z siebie idiotkę - tak, postanowione. 
Taksówka zawiozła mnie aż pod Stark Tower, a że na dworze było już szaro, doskonale widziałam co znajduje się w środku budynku dzięki imponującemu oświetleniu. Przez chwilę stałam pod drzwiami, gapiąc się na hol. Przebywało tam jedynie kilkoro pracowników. Chyba… raz kozie śmierć, prawda?…
Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. Stukałam obcasami tak szybko, że zwróciłam na siebie uwagę każdej z tych osób i od razu zrobiłam się cała czerwona. W innych okolicznościach zupełnie bym się tym nie przejęła, ale teraz wszystko było mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Wsiadłam do windy, licząc, że będzie pusta, żebym mogła poradzić się Jarvisa. Los chyba mi sprzyjał. 
- Witam, panno Stark! - odezwał się dobrze znany mi głos, nieposiadający ciała. - Czy mogę w czymś pomóc?
- Cześć, J. Właściwie to… mógłbyś mi powiedzieć gdzie znajdę Bucky'ego?
- Pan Barnes przebywa w salonie, razem z Doktorem Bannerem i kapitanem Rogersem.
- Dobrze! A czy… mógłbyś nie mówić nikomu, że tu jestem?
- Za pięć sekundy wymażę z pamięci tę rozmowę. Życzę miłego wieczoru.
- Dzięki – westchnęłam z uśmiechem.
Winda wjechała na odpowiednie piętro, a drzwi się rozsunęły i… miałam straszną ochotę uciec. Nawet podniosłam dłoń do panelu sterowania, ale to oznaczało by ogromną klęskę. No dawaj, Ruska! Musisz spróbować! Najwyżej później zamkniesz się w bunkrze na 40 lat.
Oczywiście oni zobaczyli mnie, zanim ja wypatrzyłam ich w tym dwupiętrowym pomieszczeniu. Siedzieli na sofach, grając w jakąś planszówkę. Bucky od razu zaczął się uśmiechać i wstał, po czym ruszył w moim kierunku, co ostatecznie wzięłam za dobry znak. Ja sama też nagle nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, z pewnością ku świętemu oburzeniu Kapitana. 
- Cześć, laleczko… - powiedział, przytulając mnie.
Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego początku. Nie mogłam też za bardzo się od niego oderwać, chociaż trwaliśmy w tym uścisku o kilka sekund za długo. Ale było mi tak dobrze, ciepło i bezpiecznie, że szybko zapomniałam o reszcie świata. W końcu Banner i Kapitan do nas podeszli by się przywitać. 
- Co Cię sprowadza? - zapytał przy okazji Bruce, a Steve skrzyżował ręce.
- No właśnie – westchnęłam, po czym zwróciłam się do Żołnierza. - Muszę z Tobą porozmawiać.
- Mam się bać, czy…
- Tak – odparłam krótko i nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle pewności, ale pociągnęłam go za rękę ku schodom. Winda nie była wówczas zbyt bezpieczna. Jeśli Stark mimo wszystko dowiedział się, że tu jestem, pewnie nie mógłby się oprzeć podsłuchiwaniu.
Bucky nie miał zamiaru mi się opierać, prawdopodobnie z czystej ciekawości. Weszliśmy na piętro mieszkalne, gdzie pokoje mieli on, Steve i Thor, chociaż ten ostatni nawet nie przebywał wtedy w Midgardzie. 
Pokój był otwarty, więc nie musiałam się zatrzymywać, kiedy już nabrałam rozpędu. Zaprowadziłam go do środka. Pomieszczenie w sumie nie było duże, a pełniło rolę sypialni i salonu z dołączonym biurkiem, na którym leżał laptop i jakieś gazety. Puściłam jego rękę w momencie, gdy wszedł do środka, a ja zamknęłam drzwi, opierając się o nie. I wtedy straciłam tę odwagę i nie byłam w stanie nawet spojrzeć mu w oczy, wiedząc, że wtedy na mojej buźce zakwitłyby wielkie rumieńce. 
- Ale wiesz, że rozmowa polega na mówieniu, prawda? - zapytał lekko rozbawiony moim zachowaniem, ale w sumie pewnie był też przerażony, bo czemu niby miałabym się tak skradać z przekazaniem tego, co chciałam przekazać. - Chwila… jesteś w ciąży?
Okej, to mnie trochę otrzeźwiło. Na tyle bym była w stanie posłać mu mordercze spojrzenie. 
- Nie! Boże, nie! - wzdrygnęłam się. - Żadnych dzieci. Nie w ciągu najbliższych sześćdziesięciu lat, jasne?…
- Jasne.
W myślach palnęłam się w głupi łeb, a po mojej minie pewnie dało się to wywnioskować, bo na jego twarzy pojawił się ten uśmieszek. Próbował się nie roześmiać. 
- Więc jaką masz do mnie sprawę, laleczko?
Usiadł na łóżku i poklepał miejsce obok siebie. Po chwili wahania zajęłam je i cicho westchnęłam, próbując po raz enty dzisiaj ułożyć sobie w głowie pełne zdania. Jednak wypowiedzenie ich okazało się być pracą ponad moje siły. 
Objął mnie ramieniem i przyciągnął bliżej do siebie. 
- Masz jakieś problemy? Mogę pomóc?
- Możesz pomóc, tak – podłapałam ten tok myślenia – ale nie musisz. Serio, zupełnie nie musisz. Będzie w porządku, jeśli po prostu grzecznie powiesz „nie, dziękuję” i rozejdziemy się do swoich domów. No w sumie to za daleko nie musisz chodzić, bo przecież jesteśmy w…
- Liv – przerwał mi. - Po prostu powiedź co jest grane, okej?
- Nie umiem tak „po prostu” - odparłam z wyrzutem, na co tylko bardziej się uśmiechnął i mnie przytulił.
- W porządku… Mów w swoim tempie. Tylko błagam wyrób się do jutrzejszego obiadu. Nat zrobi swoją zapiekankę makaronową. Zjesz raz i już nigdy nie będziesz chciała jeść nic innego. 
- Więc… przyjaźnicie się? Ty i Natasha?
- Tiaa, jest świetna. Wybaczyła mi to co zrobiłem.. wcześniej… kiedy nie byłem sobą. I na treningach kopiemy tyłki Steve'owi i Samowi. - Uśmiechnął się, a ja tak nagle straciłam te szczątki silnej woli.
Może powinnam odpuścić zanim jeszcze dobrze zaczęłam. Steve lubi Nat i bądźmy szczerzy - Natasha Romanoff jest niesamowita. Piękna, bystra, uzdolniona jak diabli, odważna, z poczuciem humoru i tymi paralizatorami… Chciałabym być jak ona. Ale nie byłam i chyba to był właśnie mój problem. Skoro ona jest tu i jest Natashą to powinnam sobie iść i…
- Zaczynam się o Ciebie martwić, wiesz… - Bucky pogłaskał mnie po policzku, a potem dotknął czoła. - Masz jakieś problemy z mocami? Co się dzieje? Proszę, powiedź mi…
- N-nie, już nie ważne…
Próbowałam wstać, ale najwyraźniej stwierdził, że się mylę, po pociągnął mnie za rękę w dół. 
- Masz dokładnie dwadzieścia sekund żeby powiedzieć o co chodzi, a potem zacznę Cię łaskotać – powiedział ze śmiertelną powagą. 
Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem, w myślach odliczając sekundy. Lekko zmrużyłam oczy, kiedy zostało ich pięć. Czekałam czy na pewno odważy się połaskotać kogoś, kto w każdej chwili mógł wysunąć w ręki adamantowe szpony i…
- Niee! - pisnęłam, kiedy jednak się odważył. - NIE NIE BAWIĘ SIĘ TAK!
- Sama chciałaś!
- Hahahahaha nie! Boże, haha nie!
Tak z grubsza wyglądał nasz dialog w trakcie gdy umierałam ze śmiechu i wiłam się po łóżku, próbując uniknąć kolejnej porcji łaskotek, ale Zimowy Żołnierz był nieustępliwy. W końcu kiedy nie miałam już wcale siły i nie potrafiłam nawet złapać oddechu odpuścił i położył się obok, opierając głowę na ręku. Przyglądał mi się z satysfakcją, a ja miałam go tylko ochotę potraktować pazurami. No dobra, miałam tez ochotę by zrobić coś innego.  
- Mogę to powtórzyć, więc lepiej jeśli powiesz mi w końcu o co chodzi – powiedział po chwili. - To jak będzie?
- Okej – szepnęłam, ukrywając twarz w poduszce.
Wtedy odkryłam, że jeśli nie widzisz kogoś, to możesz śmiało wierzyć, że ten ktoś nie widzi Ciebie. To właściwie pomagało, więc nie oderwałam się od puchatej podusi. 
- Pamiętasz zeszłe lato, kiedy ścigaliśmy Rayana, a w międzyczasie zabijaliśmy innych dupków Hydry i świetnie się bawiliśmy?
- Ciężko byłoby zapomnieć – odparł.
Odważyłam się na niego zerknąć, ale ciągle na mnie patrzył, więc ponownie się schowałam. 
- Naprawdę świetnie się bawiliśmy. Mimo wszystko teraz wspominam to jako bardzo dobry czas. Wtedy jeszcze nie do końca potrafiłam sobie z tym radzić. Byłam… zupełnie zaplątana w tym wszystkim. Ale myślę, że to minęło i jestem już względnie poukładana. I ostatnio bardzo dużo myślałam, nawet rozmawiałam o tym trochę z Det. Myślę, że… że mogłabym w końcu spróbować. Minął w końcu rok i naprawdę tęsknie za paroma rzeczami…
- Mhm, które rzeczy masz na myśli?…
Zerknęłam na niego, by przekonać się, że uśmiecha się na brokatowo, więc ze śmiechem rzuciłam w niego poduszką, ale wtedy straciłam swoją kryjówkę i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Żołnierz wysunął się z propozycją, przyciągając mnie do siebie tak, że mogłam schować się w jego ramionach, co było o wiele bardziej miłe niż poduszka. 
- Nie każesz mi iść, więc… - nieśmiało zaczęłam.
- Słyszałem w prawdzie co drugie słowo – odparł, udając zirytowanie – ale chyba właśnie próbujesz zakomunikować mi, że zamierzasz zostać panią Barnes?
Boże, z jaką ulgą ja się wtedy roześmiałam. 
- Ale nie tak szybko! Po pierwsze to zostaję przy swoim nazwisku!
- No dobrze, to jakoś przeboleję. Chociaż… czy Twoim nazwiskiem nie jest naprawdę Howlett czy coś w tym stylu? Z resztą… co po drugie?
- Jest, ale zmieniłam je parę lat temu, kiedy się ukrywałam. Po drugie… jest sporo zasad. Bo mi naprawdę na tym zależy i nie chcę tego sknocić, co robię notorycznie. Zostawiam po sobie chaos i nawet nie wiem jak go tworzę. Taka moja dodatkowa supermoc.
- To słucham, laleczko. Jestem bardzo ciekawy tych zasad. Mam notować?
-  Nie… nie musisz notować . - Uśmiechnęłam się. - Zostaję w Echo, a Ty zostajesz tutaj.
Wyglądał na lekko zbitego z tropu. 
- Przynajmniej jakiś czas. To znaczy to wszystko podlega jeszcze dyskusji, ale wiesz jaka jestem i wiesz, że czym częściej się z kimś widuje, tym więcej potrzebuję przerw i mam dość wszystkiego. Nie chce mieć Ciebie dość, jak nigdy przenigdy. Będę czekała cały tydzień żeby tylko Cię zobaczyć i uwierz mi, będę wtedy dużo milsza.
Wziął głęboki oddech i po chwili skinął głową. 
- Jeśli tego potrzebujesz to w porządku. Ale tylko przez jakiś czas, zgoda? Nie wiem… kilka miesięcy?
- Zgoda. Po drugie… czasami uciekam. Mam ten nawyk, o którym zresztą doskonale wiesz. Po prostu rzucam wszystko, zostawiam w kuchni kartę z „nie będzie mnie około tygodnia” i wyjeżdżam na drugi koniec świata. I nie potrafię z tym walczyć, ani nawet z nikim rozmawiać. I wiem, że to trudne do zaakceptowania, ale…
- Ucieknę z Tobą – przerwał mi. - I nie musimy rozmawiać. Tylko pisz mi na karteczce gdzie jedziemy, żebym wiedział co spakować. Obiecuję, że nie wypowiem słowa, dopóki sama nie zaczniesz mówić.
Popatrzyłam na niego lekko zszokowana, bo nie spodziewałam się, że będzie mnie potrafił tak zrozumieć i wesprzeć. Chociaż nie powinnam się tak szybko cieszyć. Słowa to jedno, a czyny to drugie. 
- Nawet jeśli będę na tej karteczce pisała kodem?…
- Pod warunkiem, że będę potrafił to odszyfrować.
- Nauczę Cię – obiecałam, próbując powstrzymać uśmiech.
- Co jeszcze?
- Nie mogę sobie przypomnieć nic więcej…
- Okej, to teraz ja mam zasady.
- O, naprawdę?
- Mhm. Postarzasz się dogadać ze Steve'm i jemu powiem to samo o Tobie.
- Będę aniołem, zobaczysz.
- Noo, powiedźmy, że nie mam aż tak dużych wątpliwości. Kolejna sprawa… obiecaj, że nie będziesz się spoufalać z tym nowym. Ja wiem, że masz słabość do białowłosych.
- No proszę, więc jesteś na bieżąco. Przyznaj się, przeglądasz stronę stajni?
- Detalli mi o nim powiedziała. Mag czy nie mag, przysięgam, że połamię mu żebra, jeśli zacznie się z Tobą za bardzo integrować.
- Obiecuję. Będziemy tylko kumplami.
- Jeszcze jedno. Nie gotuj, błagam. Wciąż czuję w żołądku te ciasteczka…
- Boże, serio? Będziesz mi to wypominał do końca życia?
- Dopóki mnie nie opuszczą, więc prawdopodobnie masz rację. Do końca życia. A przypominam Ci o tym, że możemy pożyć jeszcze parę wieków, przy sprzyjających wiatrach.
- Okej, nie będę gotować – zgodziłam się. - Ale właściwie jeśli nie będę gotować to ten mój poziom kulinarnego wyszkolenia będzie cały czas krytyczny, a gdybym ćwiczyła to…
- Nie, nie, nie… serio, Liv. Jesteś jedną z tych osób, które nie powinny zbliżać się do kuchni na mniej niż pięć metrów.
Westchnęłam i ostatecznie musiałam to zaakceptować. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale szczerze mówiąc leżenie w ciepełku i to w akompaniamencie jego głosu, który działał wtedy na mnie jak najlepsza kołysanka… zaczęłam zasypiać. Pamiętam tylko, że przykrył mnie kocem, pocałował w czoło i życzył dobrych snów, dodając coś o tym, żebym nawet we śnie, nie próbowała nic ugotować. 

niedziela, 2 października 2016

Kobyłki atakują sad!

Siedzieliśmy sobie na balkonie, rozkoszując się prześlicznym wieczorem. Słońce powolutku zachodziło, a robiło to w wielkim stylu i po prostu musieliśmy to obejrzeć. Chris zrobił kilka zdjęć, a kochane Megan i Valentine przyniosły nam wszystkim miseczki z lodami waniliowymi. Koty siedziały razem z nami, Malekith i Valleria na moich kolanach, a Freya z Amelią. 
- To jakie plany na jutro? - zapytała Cora.
- Trzeba wziąć Reality i Baron na skoki – odpowiedziałam błyskawicznie, bo ta myśl ciągle chodziła mi po głowie. - Może Det przyjedzie to wsiądzie na gniadą.
- Ja na pewno wybiorę się w teren wieczorem, podobno temperatura ma być znośna – odezwała się Val. - Vratce się przyda.
- To ja się przyłączę – Francis porozumiewawczo się do niej uśmiechnął, a ona, ku mojemu najświętszemu oburzeniu, WCALE MU NIE ZABRONIŁA.
- Jutro ma przyjechać dostawa siana i słomy. - Sytuację uratował Zen, posyłając jeszcze na dodatek Brokatowi bardzo groźne spojrzenie, więc chłopak zdecydował się wycofać.
Wyszedł z balkonu, tłumacząc się jakimś nagłym telefonem. Mniejsza z tym, ważne, że zniknął z mojego pola widzenia. 
- Więc teraz Ty przejmujesz Faridyę? - nieoczekiwanie zapytała Drey, a spojrzenia wszystkich zebranych spoczęły na mojej osobie.
- No… em… tak wyszło. Skoro Harry jest kontuzjowany, a ta flądra zaczęła się mnie bać to nie mamy chyba wyjścia…
- Powodzenia – rzuciła ze śmiechem Cora.
Mi do śmiechu nie było… Zapatrzyłam się na prześliczne różowo-pomarańczowe chmury na horyzoncie.
- Byle się ogarnęła, bo póki co to jestem załamana jej wynikami… - westchnęła Natalie. - No bo jak do nas przyjechała z pastwisk zapowiadała się genialnie, a teraz proszę. Ha, a Dixie jak przyjechał to taka myszeczka była. Teraz prawie dogania resztę. Co prawda debiut nie był rewelacyjny, no ale załapał się do pierwszej trójki, więc jak dla mnie to i tak bomba.
- Wyrobią się jeszcze, to dopiero początki – pojednawczo rzucił Aiden.
- No właśnie, to dopiero ich pierwsze starty.
- Ale żeby ostatnie miejsce!?
Natalie nie mogła tego przeboleć, chociaż cała reszta pogodziła się już z tym faktem. Chris troskliwie objął ją ramieniem i potargał włosy. Ona tylko prychnęła i uciekła na drugi koniec balkonu.
- Idę jeszcze do stajni – powiedziałam, nie chciałam po raz kolejny wysłuchiwać tyrady o naszych wyścigówkach, bo ostatnio tylko o nich była mowa. A przecież ta sekcja wyścigowa miała być tylko drobnym dodatkiem do całej reszty.
Wyszłam z domu z kilkoma marchewkami. Zauważyłam na pastwisku stado klaczy, więc podeszłam do ogrodzenia i usiadłam sobie na nim, zastanawiając się czy mnie widzą. Shirley jako pierwsza zdała sobie sprawę z mojej obecności i dziarskim krokiem ruszyła w moją stronę, cichutko rżąc. Zwróciła tym na siebie i na mnie uwagę całego stada… i tak oto musiałam stawić czoła dziesięciu łasych na marchewki i pieszczoty kobył. Właściwie to powinnam je już sprowadzić do stajni… 
Poszłam więc do budynku, żeby pootwierać boksy, a potem wróciłam do koni i upewniwszy się, że wszystkie podeszły do wyjścia, otworzyłam bramę i złapałam za kantar Muzę. Poprowadziłam ją szybkim marszem ku stajni, wiedząc, że reszta pójdzie za nami. Ale oczywiście nie mogło być tak pięknie jak sobie zaplanowałam…
Avonlea zauważyła jabłonkę rosnącą bardzo blisko ogrodzenia wokół sadu i oczywiście musiała się odłączyć od stada! 
- O nienienienie! Chodź tu szybko!… - krzyknęłam, ale one nie zamierzała mnie słuchać.
Co gorsza – inne klacze zaczęły na nią zazdrośnie zerkać, co sugerowało, że zaraz zacznie się piekło i tratowanie płotów. 
Postanowiłam pobiec kawałek z Muzą, żeby tamte zaczęły nas gonić. Ale kiedy po kilkunastu metrach kłusa obejrzałam się za siebie okazało się, że one wszystkie dołączyły do Avonlea. No dobra, przegrałam. Wyciągnęłam z kieszeni telefon, wybierając numer do Aidena, a jednocześnie leciałam do stajni z Muzą,  żeby przynajmniej ją zamknąć w boksie. 
- Hm?
- Ratuuj! Konie się pchają do sadu, a ja jestem sama jedna!
Rozłączył się, a w momencie gdy po zamknięciu zasuwy drzwi w boksie wybiegłam przed stajnię, zobaczyłam, że na pomoc biegną już stajenni plus Cora. Zabrałam z wieszaka koło wejścia kilka uwiązów i dołączyłam do nich.
- To ty byłaś na tyle genialna? - zapytała surowo.
- To właściwie mogła być moja wina – obok nas zmaterializował się Vincent.
Popatrzyłam na niego, nie rozumiejąc jak to niby mogła być jego wina. Cora również zachowywała podejrzliwość.
- Miałem sprawdzić czy poidło działa i wygląda na to, że zapomniałem zamknąć za sobą bramę – odparł na koniec cicho wzdychając. - Wybaczcie, następnym razem upewnię się dwa razy…
- Trzy razy – powiedziała groźnie, po czym odeszła by sprawdzić czy panowie poradzili sobie z rozemocjonowanymi kobyłami.
- Serio?… - zwróciłam się do Vincenta, próbując powstrzymać uśmiech. - Nie musisz brać na siebie winy, skoro i tak tak jakby jestem tu w połowie szefem, wiesz? - Uniosłam jedną z brwi, oczekując szczerej odpowiedzi. 
- I tak nikt nie chce mieć ze mną nic wspólnego. - Wzruszył ramionami z pogodnym półuśmiechem, niekoniecznie przejmując się tym, co właśnie powiedział.
- Mhm… w takim razie po pierwsze dziękuję, a po drugie to wcale nie „nikt”... - odparłam, chcąc jak najszybciej zniknąć, zanim zrobię się cała różowa na twarzy.
Zwiałam do domu, do swojego pokoju. Siostrzyczka miała mi opowiedzieć o jej wieczornym treningu z Blazem… *więc niech opowie, śmiało ;>*