niedziela, 9 kwietnia 2017

Pożegnanie

To była trudna rozmowa i czułam się podczas niej jak ostatnia menda, chociaż Bucky zapewniał mnie, że wszystko jest w stanie zrozumieć. Nie wiedzieliśmy jak to ugrać, co zrobić, co ustalić, jakie podjąć kroki i czy w ogóle podejmować jakiekolwiek. Po dwóch godzinach wałkowania tematu przy winie, bo na trzeźwo to już w ogóle nic by z tego nie wyszło, zdecydowaliśmy o jednej rzeczy. Musiałam porozmawiać z Pietrem i dowiedzieć się, czy moja wizja przyszłości równa się jego wizji. To był dobry plan, bowiem na dobrą sprawę nie miałam pojęcia o jego opiniach na pewne tematy, on nie orientował się też pewnie w moich tokach rozumowania. 
Bucky wręczył mi dwie kartki ksero, dwa długopisy i wysłał do domku gościnnego w poszukiwaniu szczęścia. 
Zanim zdążyłam chociażby wejść po schodach, przede mną już otworzyły się drzwi, a w nich stał Q, wyglądający jak uosobienie zniecierpliwienia. 
- Liv, nie jestem telepatą, móóow… Jak poszło?… No jak?
- Jezu, ogarnij się! - warknęłam, torując sobie drogę do środka.
Po rozejrzeniu się odkryłam, że nawet trochę tu ogarnął. Ruszyłam do salonu i usiadłam na kanapie. W tym samym momencie on siedział już obok, wpatrując się we mnie w taką uwagą, jakbym miała właśnie ogłosić datę rozpoczęcia trzeciej wojny światowej. Odchrząknęłam, czując się co najmniej dziwnie w tej sytuacji, po czym podałam mu jeden zestaw kartka+pisadło.
Q nie mógł być bardziej zdziwiony. 
- Zapisz wszystko, o co chciałbyś mnie zapytać. Naprawdę wszystko. Ja też to zrobię, a później będziemy się pytać i szczerze odpowiadać, okej?
- Oookej?…
- Nie rób takiej miny! Musimy po prostu wiedzieć czy to ma sens. Nie zamierzam kończyć obecnego związku tylko po to, żebyśmy za miesiąc dowiedzieli się, że nie zgadzamy się w jakiejś kwestii tak bardzo, że się prawie pozabijamy.
- W sumie… coś w tym jest.
- No to działaj.
Przez bite piętnaście minut notowaliśmy we względnej ciszy wszystko, co przyszło nam do głowy. Wiedziałam, że i tak o czymś zapomnę, ale wydawało mi się, że najważniejsze rzeczy miałam już na kartce. W końcu westchnęłam i zerknęłam na Q, by dowiedzieć się, że mi się przygląda. Uśmiechnął się lekko i poprawił pozycję wśród poduszek.
- Gotowa? - zapytał.
- Nie. Dawaj pierwsze pytanie.
Zaczął przeglądać wzrokiem swoją kartkę, wybierając pytanie.
- Może od początku?… - zaproponowałam. Z każdą sekundą coraz bardziej się denerwowałam. Co ja w ogóle robię…
-Nie chcę walić z grubej rury, zaczniemy od czegoś… na przykład od tego: chcesz mnie zwerbować do SO 2.0 i czy nie będziesz zła, jak będę sobie brał jakieś misje od Wróbla czy innych?
- Po pierwsze to przestać to nazywać SO 2.0, bo oberwiesz… - posłałam mu znaczące spojrzenie – po drugie to na pewno przedstawię Ci taką propozycję, gdy zaczniemy działać. Ale to już Twoja sprawa czy ją przyjmiesz. Jak dla mnie to możesz sobie jeździć na misje z kimkolwiek chcesz tak długo jak nie będziesz podczas nich szkodził moim ludziom.
- Twoim ludziom, co? - Uśmiechnął się zadziornie.
- Mam uprawnienia do mówienia w ten sposób – pokazałam mu język i zerknęłam na moją kartkę. - Kto zwrócił Ci wtedy uwagę? Wtedy w sensie dzisiaj rano.
- Chyba miało chodzić o inne pytania – wymruczał z niezadowoleniem.
- Mogę pytać o co chcę, a chcę wiedzieć kto to był…
- Po co? Co z tego, że ktoś coś powiedział…
- Ma, bo nikt nie powinien był mówić w ten sposób do Ciebie, szczególnie gdy przechodzisz przez ciężki okres. I zamierzam to wyjaśnić tej osobie. Oczywiście bardzo grzecznie.
Uniósł brew, patrząc na mnie z powątpiewaniem. 
- Nie no, poważnie, będę się starała być miła i w ogóle. Może nawet wcale nie wyciągnę pazurów…
- Tia, byłoby miło.
- No więc?
- Nic z tego, księżniczko. Nie powiem.
- To nie w porządku – prychnęłam. - Ale niech Ci będzie, Wyciągnę to z Ciebie później.
- Powodzenia. Zamierzasz kraść moje rzeczy z równą częstotliwością co kiedyś?
- Tak. Zdecydowanie.
Pokiwał głową i westchnął teatralnie, ale chyba zaakceptował swój los. 
Później padło kilka raczej mało ciekawych, czy też ważnych pytań. „Co jeśli wrócę do domu zupełnie pijana?, „co myślisz o spontanicznych wypadach na drugi koniec świata?”, „jak zareagujesz, jeśli obejrzę się za kimś na ulicy?”, „powiesz o mnie swojemu ojcu?” czy też „ile razy mogę zapomnieć o rocznicy?”.
Ale w końcu poczuliśmy się pewniej i przyszedł czas na te nieco poważniejsze sprawy. Ważne dla niego, albo dla mnie, albo dla nas obojga.
- No więc… nie starzejesz się za bardzo…
- Dzięki – przerwałam mu, za co oberwałam poduszką.
- ...więc za, dajmy na to, pięćdziesiąt lat będziesz wyglądać tak jak teraz, ale ja nie… i…
- Rozumiem… - znowu mu przerwałam, chociaż mówił tak przeraźliwie wolno (nie tylko na jego standardy, ale i na ogólnoludzkie), że nie byłam pewna, czy zamierza jeszcze coś dodać. - Ale naprawdę sądzisz, że wytrzymasz ze mną przez pięćdziesiąt lat? Bo coś mi się nie chce w to wierzyć. - Zerknęłam na niego zaczepnie.
- No cóż… to dość optymistyczna wersja, ale… tak. Oczywiście to czy Ty wytrzymasz tyle ze mną to już inna sprawa.
- Na pewno spróbuję. Będę wyglądać jak żona miliardera, ale w porządku… tak długo, jak długo faktycznie będziesz miał na koncie miliard.
- A propos żony…
- To moja kolej na pytanie. Ale też mam to na liście… Chcesz kiedyś wziąć ślub?…
Zerknął na mnie badawczo, próbując wyczytać z mojej twarzy co chciałabym usłyszeć. 
- Nie rób tak, masz odpowiadać szczerze i przez najbliższych piętnaście minut moje zdanie Cię nie interesuje.
- Znaczy… nie wiem, może tak, może nie. Powiedźmy, że nie wykluczam takiej opcji, co Ty na to?
- Amm… może.
Uśmiechnęłam się pod nosem i odkaszlnęłam. 
- Kolejne pytanie! - zawołałam z udawanym entuzjazmem. A później przeczytałam to pytanie i nawet nie byłam w stanie udawać. Wzięłam głęboki oddech i… - Czychceszmiećkiedyśdzieci? - wypowiedziałam szybciej niż cokolwiek kiedykolwiek.
Q uniósł brwi i zrobił myślącą minę. 
- Jeszcze raz? - odparł po dwóch minutach.
- Radź sobie z tym co masz!
- Serio? - westchnął. - Dla mnie to brzmiało jak obcy język, więc…
- Jezu, jakbyś nie mógł spowolnić czasu czy coś! Ale niech Ci będzie… Czy Ty, nieodpowiedzialny człowieku, planujesz mieć w przyszłości dzieci? Lub czy już je masz, bo w sumie z Tobą to nigdy nie wiadomo i… tak dalej.
- Nic nie wiem o żadnych dzieciach – zaczął ostrożnie – chociaż wykluczyć niczego nie można… I… nie wiem, nie bardzo planuję. Z resztą rzadko kiedy coś planuję… Rzeczy po prostu się dzieją. No ale jeśli miałbym wybór to… nie bardzo.
- Dobrze.
Skinął głową, westchnąwszy w ulgą. 
- Ale tak żebyś wiedziała – dodał szybko – gdyby kiedyś stało się coś nieplanowanego to… no wiesz… to znaczy Ty decydujesz co robić i cokolwiek to będzie to w porządku. Mhm. Wszystko będzie dobrze – próbował zapewnić samego siebie. Po minie wiedziałam, że działa tak sobie.
- Dobra, czas na kolejne pytanie!
I tak mijał czas. Bardzo, ale to bardzo powoli. Kiedy w końcu dobrnęliśmy do końca nie wiedziałam czy najpierw się ucieszyć, że mam to za sobą, czy spalić ze wstydu. W głowie na szybko układałam plan ewakuacji, żeby nie musieć patrzeć mu w oczy.
- Ale zobacz…- Na twarz wstąpił mu wesoły uśmiech. Pokazał mi swoją kartkę z pytaniami, przy większości z nich były plusy, przy kilku minusy, dwa miały znak zapytania. - Dziewięćdziesiąt procent na tak. - Wyszczerzył się. - A jak u Ciebie?
W sumie sama byłam ciekawa. Zaznaczałam jakieś ptaszki przy pytaniach, ale nawet nie myślałam ile w sumie ich było. Zliczyłam je raz, a potem drugi i również się uśmiechnęłam. 
- Dwadzieścia dwa na dwadzieścia pięć.
- Na których oblałem?
Próbował zajrzeć, ale szybko zgniotłam kartkę i schowałam do kieszeni w spodniach. 
- Nigdy się nie dowiesz. - Pokazałam mu język. -  A teraz muszę iść do domu. I powiedzieć Bucky'emu co i jak.
- Okej, ale tak swoją drogą to trochę dziwne, co nie?
- Co?
- Nie dość, że nie jest na nas wkurzony to jeszcze praktycznie namawia Cię żebyś tu przychodziła i… - machnął kartką – robiła jakieś plany ze mną, czy cokolwiek. Tylko mówię… dziwne.
- Może trochę… trochę bardzo…
- Pewnie miał kogoś na oku od jakiegoś czasu i teraz zobaczył okazję.
- Nie wiem… Muszę iść.
Oczywiście, że wcześniej o tym nie myślałam. Ostatnio nie myślałam zbyt wiele o niczym… poza… cóż, nieważne o czym. Ważne, że w lekko bojowniczym nastroju zmierzałam do domu, weszłam po schodach, otworzyłam drzwi i stanęłam twarzą w twarz z Zimowym Żołnierzem. Wyciągnęłam ten pognieciony papierek i podałam mu. 
- Nie poszło? - zapytał, rozwijając go. Próbowałam się dopatrzeć rozczarowania, ale może zobaczyłam je tylko dlatego, że naprawdę starałam się je zobaczyć.
- Wręcz przeciwnie…
- Właśnie widzę. – Usiadł na kanapie, a ja za chwilę do niego dołączyłam. - To co zamierzasz zrobić?
- Chcę wiedzieć co o tym myślisz, tylko bez ściem.
- Już Ci powiedziałem. Jeśli jesteś pewna, a teraz już chyba jesteś, to powinnaś działać w tym kierunku. I serio, nie przejmuj się mną. - Uśmiechnął się. - Chcę żebyś była szczęśliwa, a do tej pory nie byłaś…
- Byłam – wyrwałam się zanim jeszcze skończył zdanie. - Tylko w inny sposób. I stawiam połowę majątku, że Ty też nie jesteś specjalnie szczęśliwy. I zasługujesz na to, żeby znaleźć coś lub kogoś, kto pomoże Ci stanąć na nogi. Najwyraźniej to nie mogłam być ja.
- Mogę powiedzieć to samo. - Uśmiechnął się smutno.
- Ale i tak cieszę się z tych kilku miesięcy. Było całkiem fajnie.
- Tak, czasami było super, laleczko. Ale będziemy się jeszcze czasami spotykać, prawda? W końcu niewielu ludzi potrafi mnie zrozumieć tak jak Ty i gdybym musiał przestać z Tobą rozmawiać to przemyślałbym wszystko jeszcze dziesięć razy.
- No jasne, że tak! Będę Cię często odwiedzać, w końcu pokochałam ten apartament w Nowym Jorku i nie pożegnam się z nim tak szybko.
- Aha, to za apartamentem będziesz bardziej tęsknić? - uniósł brew, a ja parsknęłam śmiechem.
- Tylko trochę bardziej.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. W końcu Bucky podniósł się z miejsca i przeczesał dłonią włosy. 
- To co? Będę się pakować…
- Bucky…? - zerknęła na niego z niepewnością. - Mogę Cię o coś zapytać?
- Pewnie, laleczko. O co?
- To wszystko dzieje się tak szybko i… zaskakująco łatwo… Czy Ty też próbujesz się możliwie jak najłagodniej ze mną obejść, żeby móc być z kimś innym? I proszę, bądź szczery. Teraz już nic nie ma znaczenia…
Taak, ten wyraz twarzy wystarczyłby za odpowiedź. Ponownie usiadł, starannie unikając nawiązywania kontaktu wzrokowego.
- To do tej pory nic nie znaczyło – powiedział cicho – ale kiedy powiedziałaś mi o tym co czujesz do Quicksilvera, zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno nie jestem w tej samej sytuacji. Myślałem coraz więcej i więcej, analizowałem bez przerwy… I teraz kiedy mówisz, że decyzja zapadła… to zamiast się smucić ja nie mogę się doczekać żeby wrócić do Nowego Jorku i w końcu spróbować…
- To dobrze. - Uśmiechnęłam się. - Przynajmniej nie będę miała takich wyrzutów sumienia. Nie chcę wiedzieć kim ona jest, ale cóż… życzę szczęścia. I mówiłam serio o tym spotykaniu się. Chcę mieć Cię za przyjaciela. O mojej przeszłości nie potrafię rozmawiać z wieloma osoba, ale z Tobą mogę. Nie chce tego stracić.
- Ja też, laleczko. - Pocałował mnie w czubek głowy.
Spakował się w piętnaście minut i wyszedł, uprzednio przytulając mnie z całej siły. 

czwartek, 6 kwietnia 2017

Nie obiecuję niczego

Wstałam dość wcześnie, bo już o dziewiątej rano. To był spory sukces, ale nie miałam wyjścia, zważywszy na przyjazd nowego konia. Po szybkim ogarnięciu poszłam zjeść jakieś śniadanko i doznałam miłego szoku, gdy w kuchni spotkałam Quicksilvera. 
- Przyszedłeś! - zawołałam wesoło. - Mamy tu spory postęp!
- Cokolwiek… - zerknął na mnie spod byka, więc chyba z tymi postępami jednak nie powinnam szaleć.
Usiadłam naprzeciwko, biorąc sobie z jego talerza grzankę z serem. 
- Coś się stało…?
- I kto teraz jest złodziejem, co? – westchnął, próbując się wymigać od odpowiedzi. - Chyba mam na Ciebie zły wpływ.
- Nie przeszkadza mi to – stwierdziłam z uśmiechem.
Dobre tosty nie są złe. 
- Może powinno. Innym przeszkadza.
- Co? O czym Ty mówisz?
Ale zniknął gdy byłam mniej więcej w połowie zdania. Przynajmniej zostawił drugiego tosta… ale i tak to było trochę niepokojące. Niestety nie miałam wiele czasu na analizę psychologiczną, bo usłyszałam trąbienie i musiałam biec na podwórko. Silver Boy of Asgard – przemiły quarter horse – całkiem nieźle zniósł podróż i bez żadnych niespodzianek pozwolił mi się zaprowadzić do swojego nowego boksu. Ucałowałam go w chrapy i zostawiłam samego, żeby mógł na spokojnie wszystko obwąchać i poznać. 
Postanowiłam dowiedzieć się o co chodziło Q. W razie jakby chciał wyjechać. To się nie mogło stać. Zapukałam i jak zwykle stałam tam przez dłuższą chwilę pozostawiona bez odpowiedzi. Weszłam więc na własną rękę i skierowałam się od razu do jego sypialni… w której go nie było. Natychmiast sprawdziłam szafę, ale jego rzeczy wciąż były na miejscu. 
- Dobrze się bawisz? - usłyszałam, kiedy jeszcze stałam przed otwartym meblem.
Odwróciłam się by zobaczyć Q wychodzącego z łazienki w samym ręczniku przepasanym w biodrach. 
- Coraz lepiej z każdą sekundą – wymsknęło się mojemu mózgowi, który postanowił się na chwilę odłączyć.
Q nie zdołał powstrzymać uśmiechu, więc postanowił wrócić z powrotem do łazienki. Nie zamknął za sobą drzwi.
- No więc co Cię sprowadza w moje skromne progi, księżniczko? - zapytał, przekrzykując odkręconą przed chwilą wodę.
- Cóż, technicznie rzecz biorąc to to są moje skromne progi… - odparłam, po czym walnęłam się na łóżko. Na białym suficie tworzyły się ciekawe zacieki… jeden z nich wyglądał jak królik. - I chcę się dowiedzieć o co Ci chodziło. Jesteśmy kumplami, a Ty pewnie po prostu za dużo myślisz.
- Ktoś dał mi to jasno do zrozumienia, więc albo to halucynacje albo jednak wiem co słyszałem.
Wyszedł ubrany już kompletnie. Powinnam się przyznawać, że spotkało się to z ukłuciem rozczarowania ze strony mojego serduszka. W każdym razie usiadł obok i głośno wypuścił z płuc powietrze. 
- Kto? - podniosłam się. - Kto to powiedział?
- Nie ważne. To jest… Jutro już mnie tu nie będzie.
- Co?
Wstał i chyba na siłę szukał jakiegoś zajęcia, byleby nie patrzeć mi w oczy. 
- Co do diabła? Nie możesz tak po prostu wyjechać!
Cicho parsknął nerwowym śmiechem i w końcu zwrócił się w moją stronę. 
- Dlaczego? Dlaczego nie mogę stąd wyjechać?
Wyraźnie czekał na jakiś ruch z mojej strony, ale nie miałam pojęcia co powiedzieć. Pokręcił głową i prychnąwszy pod nosem rzucił mokry ręcznik na krzesło. 
- Nie wiem co sobie myślałem.
Zamierzał wyjść i trzasnąć drzwiami, wiedziałam że tak będzie. Wstałam i odrobinę pomagając sobie telekinezą zatrzymałam go. 
- Q… - przytuliłam go, ale nie odwzajemnił uścisku. - Nie możesz wyjechać, bo się o Ciebie martwię, bo chcę mieć na Ciebie oko, bo chcę Ci pomóc, bo potrzebujesz pomocy, bo musisz odpocząć, bo chcesz być wysłuchany, bo jestem gotowa słuchać całą noc, bo nie chcę żebyś zrobił coś głupiego, bo pewnie zrobiłbyś coś bardzo głupiego, bo potrzebujesz spokojnego miejsca żeby przemyśleć to wszystko… Zostań…
Poczułam, że staje się mniej spięty, ale nadal nie był pewien co robić. Cierpliwie czekałam, nie puszczając go ani na chwilę. W końcu westchnął. 
- Nie możemy być po prostu kumplami, a Ty dobrze o tym wiesz – powiedział, znowu unikając kontaktu wzrokowego.
- Wiem… - odparłam z wahaniem.
- O… przynajmniej się przyznałaś – chyba był nawet trochę zaskoczony, ale próbował to ukryć. - Zamierzasz powiedzieć swojemu stu letniemu chłopakowi?
- Już to zrobiłam. Jeszcze tego samego dnia, kiedy się tu pojawiłeś. I dlatego byłam taka przerażona waszym wspólnym wypadem...
-  Hah, to by sporo wyjaśniało…
- Jak co na przykład? - Uniosłam brew.
- Seria podchwytliwych pytań… Ale chyba zdałem… w pewnym sensie… albo nie… Jezu, dlaczego mnie ostrzegłaś? Jesteś zła do szpiku kości, wiesz?
- Ale ja mu tylko powiedziałam, a on… starał się zrozumieć i mieliśmy do tego wrócić… ale przedwczoraj musiał zaraz wracać do Nowego Jorku i nie zdążyliśmy pogadać… Nie wiem co mam robić, bo… cholera, kocham go. Tylko… nie wiem czy w ten konkretny sposób… to skomplikowane i trudne, i sama nie wiem… Może to kolejna miłostka, a może nie i będę żałować jeśli to schrzanię. I on przeżył coś podobnego, rozumie mnie.
- Nigdy nie dałaś mi szansy, żebym Cię zrozumiał. Do poniedziałku wiedziałem tylko tyle, że masz w sobie to adamantium, tak jak twój tata. Nie wiedziałem co tam się działo, co działo się z Tobą. Nigdy mi o tym nie mówiłaś… I jasne, łapię to. Ciężko mówić o takich rzeczach i nie mam pretensji, ale Liv, zniósłbym wszystko. 
- Zaraz? Jak to „do poniedziałku”?
- No… Bucky mi opowiedział… Oh, nie wiedziałaś…
- Jak dużo powiedział?
- Am… chyba… wszystko? Kiedy się dowiedział, że nic nie wiem, uznał, że powinienem. Żebym „mógł przemyśleć sprawę, mając wszystkie dane” czy jakoś tak. Ale możesz mi ufać, nikomu nie powiem. - Zaznaczył krzyżyk na swoim sercu. - Słowo harcerza.
- Nigdy nie byłeś harcerzem! - prychnęłam i odsunęłam się.
- Byłem! Przez jeden dzień… wyrzucili mnie po godzinie…
 Musiałam przez chwilę pochodzić po pokoju. Dopiero po kilku minutach zdołałam wypuścić z płuc powietrze i usiąść na łóżku. Q błyskawicznie zajął miejsce obok.
- Wiesz co jeszcze powiedział?
Zerknęłam na niego pytająco.
- Że skoro on jest pokręcony i Ty jesteś pokręcona, w pozytywnym znaczeniu oczywiście, to możliwe, że nie uda się wam nawzajem odkręcić.
- Co Ty pieprzysz?
- Noo, że potrzebujesz kogoś niepokręconego, żebyś poczuła się lepiej.
- I to niby masz być Ty?
- Cóż, tego dokładnie nie powiedział, ale tak wywnioskowałem.
- Ale Ty też jesteś pokręcony – powiedziałam, a on zrobił obrażoną minę. - Może nawet bardziej niż ja i on razem wzięci – dodałam, by trochę się z nim podroczyć.
Widząc ten uśmieszek już wiedziałam co mnie czeka… łaskotki! Boże, bycie łaskotaną przez kogoś z nadludzką prędkością jest 100000 razy bardziej złe niż normalnie! Odpuścił mi dopiero kiedy nie mogłam złapać oddechu ze  śmiechu. Kiedy tylko byłam w stanie zdzieliłam go najtwardszą poduszką jaką znalazłam. 
- Nienawidzę Cię – stwierdziłam.
- Kochasz mnie. I to od ponad dziesięciu lat, więc nie możesz użyć Twojego ulubionego argumentu pod tytułem „chwilowa miłostka”.
- Wiesz co? Na dziś mam dość wrażeń. Wieczorem przyjeżdża Bucky… i z nim porozmawiam. Nie wtrącaj się, bądź grzeczny i czekaj na mnie.
- Czy ostatnie to obietnica?
- Nie obiecuję niczego. Nawet tego, że nie będzie ofiar.
- Ale wiesz, że nie miał niczego złego na myśli, gdy mi o tym opowiadał… Jest w porządku.
- Dam Ci znać jak usłyszę jego tłumaczenie. Przyjdę po kolacji i powiem Ci jak poszło a Ty zostajesz, nie wychodzisz i tak jak mówiłam – nie trącasz się. Muszę pomyśleć i na pewno załatwić sobie więcej alkoholu. 
- No dobra… Zrobiłaś się strasznie władcza swoją drogą. 

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Zupełnie zwyczajny dzień

Było spokojnie, ciepło i miło. Owinięta w kołdrę leżałam na mięciutkim łóżku, czując na twarzy promienie słońca. Dopiero wybudziłam się z cudownego snu i wciąż jeszcze analizowałam go w głowie, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, że dawno nie czułam się tak dobrze o poranku. Pozwoliłam sobie na jeszcze chwilę błogości, a później przeciągnęłam się i w końcu otworzyłam oczy. 
Pierwszym co zobaczyłam była uśmiechnięta mordka Pietra i wtedy dopiero przypomniałam sobie gdzie jestem. Ale nie obeszło mnie to za bardzo, bowiem jedną nogą wciąż przebywałam w krainie snów. Odpowiedziałam mu przyjaznym uśmiechem. 
- Dzień dobry, rusałko – powiedział.
- Mhm… - odparłam.
Sekundę później obok mnie leżała tacka z naleśnikami z nutellą i ze szklanką soku pomarańczowego. Kolejną sekundę później stał tam także wazonik z małą, jeszcze nie rozkwitłą różyczką. Parsknęłam śmiechem i ukryłam twarz w poduszce, licząc że nie widział jak bardzo mnie to ucieszyło. Ale słyszałam, że on też się śmiał, po czym wstał i szerzej rozsunął firany. 
- Wygląda na to, że Twoje mróweczki już pilnie pracują – westchnął, wpatrując się w widok za oknem.
Przeczołgałam się przez całe łóżko i dołączyłam do niego. Nie mam pojęcia skąd ta nagła ciekawość, ale niech będzie. 
Na czworoboku widziałam siwego konia i amazonkę z czarnym warkoczem. To Frida ćwiczyła piaffy z Tenerife Sea. Na płotku siedziała Elodie i uważnie obserwowała ich poczynania. 
- Taak, ja też powinnam – odparłam, biorąc głęboki oddech.
Poczułam, że Q przytula mnie od tyłu i kładzie podbródek na moim ramieniu. To totalnie wyłączyło moje zdrowe rozumowanie na kilka długich sekund, a może nawet minut. Kiedy w końcu się ocknęłam, delikatnie odplątałam z siebie jego ręce i wciąż je trzymając (oczywiście po to, by przypadkiem nie zaplątały się znowu) popatrzyłam na niego z powagą. 
- Nie rób tego – powiedziałam łagodnym tonem.
- Czego…?
Uniósł kącik ust i z miną niewiniątka zbliżył się do mnie, emanując ciepłem i słodkością… i było cholernie trudno się powstrzymać. 
Musiałam mocno ugryźć się w policzki, by jakoś powstrzymać uśmiech.
- Nie bądź sobą – odparłam, po czym wniosłam się na wyżyny asertywności i odeszłam, żeby zabrać spod łóżka swoje buty.
- Ale to właśnie za to mnie kochasz, co nie?
Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, które spowodowało u niego krótki wybuch śmiechu, po czym zabrałam swoje śniadanie i ruszyłam z nim do kuchni. Z tym śniadaniem. Ale Q przypałętał się sam. 
Po drodze zerknęłam do salonu, który wyglądał jak pobojowisko, więc nawet nie było gdzie w spokoju zjeść. Ostatecznie zaparkowałam swój tyłek na tarasie, gdzie znajdowała się huśtawka. Miałam stamtąd jako taki widok na trening Tenerife'a. 
- A tak na poważnie to… - zaczął Q, ale przerwałam mu, nie odwracając wzroku od konia.
- Ty i bycie poważnym?
- Zdarza się.
- Coś takiego…
- Wiesz co! Chciałem powiedzieć dziękuję, ale teraz to mi się odechciało. - Pokazał mi język i nagle trzymał w ręku jednego z dwóch moich naleśników.
- Ej!
Wzruszył ramionami, uśmiechając się, a ja przyłożyłam mu łokciem w żebra. Biedny przyjechał się odstresować, a ja go ciągle bije. Zjadłam nie odzywając się, a cisza była na tyle przyjemna, że jeszcze przez dość długi czas po prostu tam siedzieliśmy. Trzymałam w dłoni mój kwiatek, obracając go na wszystkie strony z rosnącym podziwem, że jeszcze jakoś się trzyma. To był nie lada wyczyn przy spotkaniu ze mną. 
Friday skończyła już trening i wróciła do stajni, więc zrobiło się zupełnie cicho i pusto. 
Było tak aż do momentu, gdy usłyszeliśmy pukanie w drewnianą kolumnę znajdującą się kilka metrów dalej. Natychmiast popatrzyliśmy w tamtą stronę, by dostrzec Bucky'ego.
- Myślałam, że nie przyjedziesz – powiedziałam, idąc w jego stronę, by za chwilę go przytulić.
- Przepraszam, laleczko. Podwójna zmiana planów… Coś mnie ominęło?
- Mustang z dzikiej doliny i naleśniki – odparłam bez zawahania. - Zmiana planów czy po prostu mnie testowałeś…? - zmrużyłam oczy, przyglądając mu się, ale tylko parsknął śmiechem.
- Nie martw się. A Ty – wskazał na Quicksilvera – szykuj się i jedziemy. Tylko tak, żeby Cię nikt nie rozpoznał. 
Nie wiem kto był bardziej zaskoczony, a kto bardziej przerażony, ale przez jakąś minutę panowała pełna konsternacji cisza. 
- G-gdzie? - zapytałam w końcu.
- Na męski wypad – odpowiedział pogodnie i pocałował mnie w czubek głowy, po czym dodał szeptem: - spokojnie, przecież go nie zabiję.
Ale jakoś mnie nie przekonał. 
Q przez chwilę gapił się na niego, analizując sytuację, a kilka sekund później stał już tuż obok z brązowymi włosami i jakąś dziwaczną doczepioną brodą. Skrzywiłam się i wymsknęło mi się jakieś „fuj”, ale on tylko zareagował śmiechem. Bucky za chwilę wyjął z kieszeni dwie czapki z daszkiem i jedną z nich podał Q. 
Przepuścił Pietra w drodze do schodów, przy okazji poklepując go po ramieniu a moją oniemiałą postać skwitował tylko puszczeniem oczka i przesłaniem całusa. Minutę później już ich nie było. A ja nadal stałam tam jak głupia i patrzyłam w dal. 

Musiałam się czymś zająć, więc zajęłam się trenowaniem koni. Na pierwszy ogień poszła Omega. Była to nasza pierwsza jazda i chociaż na początku obie uparcie walczyłyśmy o przywództwo, to druga część treningu minęła nam absolutnie cudownie. Nawet troszkę poskakałyśmy. 
Następnie wzięłam Ariela na plac i trochę sobie potruchtaliśmy. Po tym byłam już zbyt zmęczona, więc wzięłam miotłę i trochę ogarnęłam korytarz w „kobylarni”. Nadeszła pora obiadowa, więc grzecznie zgłosiłam się do kuchni. 
- Coś Ty taka blada? - zapytała Megan, która miała wtedy dyżur i przygotowywała spaghetti.
Niepewnie na nią zerknęłam, ale ostatecznie zdecydowałam się powiedzieć co nieco. 
- Bucky zabrał Pietra na jakąś „męską wyprawę” i umieram ze strachu. To tak w skrócie.
Nie oczekiwałam wielkiej fali pocieszenia, ale mogła się przynajmniej powstrzymać od śmiechu. 
- Jezu, chciałabym to zobaczyć! - pisnęła rozradowana.
I jej marzenie się spełniło. 
Przyszedł sms od Bucky'ego.
„<Będziemy późno, jest super!>
- Boże…
Megan natychmiast wyrwała mi telefon, ignorując przypalający się sos i ryknęła jeszcze większym śmiechem. W kuchni pojawiło się kilka osób i wszyscy chcieli znać powód tego dzikiego chichotu.  Przekazywali sobie moją komórkę z rąk do rąk i chociaż próbowałam, NAPRAWDĘ MOCNO PRÓBOWAŁAM, nie udało mi się jej zabrać i po chwili wszyscy już wiedzieli co się dzieje. 
- Ale popatrz na niego, jaki jest szczęśliwy… muszą się świetnie bawić! Przesłałam to do siebie, okej?
- Ruska, ale jak oni zostaną najlepszymi kumplami to będziesz szczęściarą – stwierdziła Audrey. - Nie będziesz musiała wybierać.
- Wbrew pozorom to przerażająca wizja… - mruknęłam.
- Dlaczego?… - Wciąż uśmiechnięta usiadła obok, z zadziornymi iskierkami w oczach. - Wyobraź to sobie. Mogłabyś mieć obydwóch w swoim pokoju… zero nerwów, sam relaks…
- Jezu – prychnęłam i rzuciłam jej mordercze spojrzenie.
Oczywiście wszyscy jeszcze długo świetnie się bawili, dokuczając mi, a ja naprawdę strasznie się martwiłam. Zjadłam obiad najszybciej jak się dało i poszłam do siebie, żeby wziąć długi, odprężający prysznic. Jedyne co mogłam jeszcze zrobić, to pojeżdżenie kilka koni. Tylko wtedy skupiałam się na czymś innym. A więc w ruch poszedł Dramat, poszła Muza, a nawet i Mashar. Ostatecznie wyszłam ze stajni koło dwudziestej, kiedy dałam już jeść wszystkim koniom. Stajenni cieszyli się z wolnego wieczoru, a ja z przerwy w nałogowym analizowaniu sytuacji. Wchodziłam właśnie po schodach, kiedy na podwórku zaparkował mój samochód, który Bucky sobie pożyczył. Wysiedli z niego roześmiani, zadowoleni, szturchając się jak starzy, dobrzy kumple. Wbiło mnie w ziemie, ale zmęczenie też robiło swoje  i przez myśl przeszło mi nawet, że to halucynacje. 
- Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha – Bucky pokonał schody dwoma susami i pocałował mnie, po czym nie czekając na odpowiedź wszedł do domu.
Q uśmiechnął się do siebie i zaraz pojawił się obok mnie. 
- Nie jest taki zły – stwierdził, wzruszając ramionami.
- Boże, „nie jest taki zły”, kiedy ja tu odchodzę od zmysłów…
- Martwisz się o mnie? - zapytał z tym swoim uśmieszkiem, ale mi do śmiechu aż tak bardzo nie było.
- Oczywiście, że się o Ciebie martwię, idioto – westchnęłam.
Wyraz jego twarzy na chwilę się zmienił, ale zaraz znowu był uśmiechnięty. Schował dłonie w kieszeniach spodni i skinął głową. 
- Do jutra – powiedział i zszedł na podwórko.
- Naleśnikowych snów, żebyś nie musiał mi ich kraść!
Obrócił się na pięcie, parsknąwszy śmiechem i pokręcił głową. 
- Kradzione smakują lepiej!
- Jasne…
Uśmiechnęłam się i weszłam do domu, podczas gdy on wrócił do siebie. 

niedziela, 2 kwietnia 2017

Dobranoc.

Zabrałam laptopa i pół blachy ciasta z jabłkami, po czym ruszyłam w stronę domku gościnnego. Q praktycznie wcale nie pojawiał się u nas i zaczynałam podejrzewać, że wyprowadził się, nie mówiąc mi o tym. Musiałam to sprawdzić i w razie potrzeby wcisnąć w niego trochę jedzenia. Nie żeby mi zależało, ale jednak śmierć z głodu jest średnio przyjemna. 
Zapukałam do drzwi. Raz, drugi, trzeci… 
Otworzyłam drzwi, bowiem okazało się, że są otwarte. 
Po wejściu do środka jak zwykle przywitała mnie zupełna cisza. Czasami podejrzewałam, że ten dom jest nawiedzony i właśnie wtedy gdy rozglądałam się nieco zaniepokojona, poczułam na szyi czyjś oddech. Gwałtownie odwróciłam się, wyciągając pazury w gotowości do ataku. I kogo zobaczyłam? Oczywiście, że uśmiechniętego od ucha do ucha Quicksilvera. 
- Nienawidzę cię – prychnęłam i udałam się do odsłoniętej kuchni, by odłożyć ciasto i zabrać talerze.
- Więc mamy dziś dzień na opak, hmm…- opierał się o framugę, z rękoma w kieszeniach jeansów. -  Też Cię nienawidzę  - odparł, marszcząc nos.
Sekundę później stał już obok i przyglądał się temu, co przyniosłam. Chciał odłamać sobie kawałek, ale uderzyłam go w rękę i pogroziłam pojedynczym pazurem. 
- Żyjemy w cywilizowanym świecie, gdzie kroimy ciasto.
- Dobrze wiedzieć – mruknął, pocierając jakże obolałą dłoń.
- Tak, tak, już nie przesadzaj – skomentowałam, zerkając na ten pełen zaangażowania masaż, jakiego sobie udzielał. - Nie dźgnęłam Cię siekierą, okej?
- Ktoś tu zapomina, że ma metalowe kości.
- Ktoś tu zapomina, że może uniknąć każdego ciosu.
Ledwo zdążyłam to powiedzieć, a on uśmiechał się w sposób, który nie zwiastował niczego dobrego. Zaraz zniknął, czyli dał gdzieś dyla, a ja potrzebowałam chwili, żeby domyśleć się dlaczego był z siebie taki dumny. 
CIASTO. 
- TY ŁACHUDRO! TO NIE BYŁO TYLKO DLA CIEBIE!
- NO TO MNIE ZŁAP! - Na sekundę pojawił się na progu kuchni z ciastem w rękach tylko po to żeby mi o tym powiedzieć i znowu uciekł.
Wybiegłam do przedpokoju, a potem do salonu, ale rzecz jasna go nie znalazłam. Za to poczułam, że ktoś łapie mnie od tyłu i przyciąga do siebie, a mrugnięcie okiem później znajdowałam się na kanapie zagrzebana wśród masy poduszek. Kiedy już się zdołałam odgrzebać… Q siedział sobie obok, jak gdyby nigdy nic, jedząc ciacho z talerzyka. Przynajmniej tyle, że nie pokruszył. 
- A dla mnie…? - jęknęłam żałośnie, a on tylko się uśmiechnął i wskazał na stół.
Leżał tam drugi talerzyk z pokaźną porcją ciasta. Wyszczerzyłam się i zabrałam do jedzenia w akompaniamencie chichotu Quicksilvera. Nie jestem pewna o co mu konkretnie chodziło, ale z doświadczenia wiedziałam, że czasami lepiej nie pytać. 
Deser był pyszny, więc pochłonęłam go dosłownie w dwie minuty i poszłam do kuchni po laptopa. Gdy wróciłam Q wcinał już chyba trzeci kawałek. 
- Ale wiesz, że ja Cię tu nie trzymam pod kluczem i możesz na przykład odwiedzać nasza kuchnię i tak dalej… - popatrzyłam na niego z politowaniem, a potem roześmiałam się widząc jego minę. Wypełnione w 100% pultuny, zupełnie jak u chomika i nie rozumiejące spojrzenie. Bo on przecież tylko chciał zjeść trochę ciasta. Cudem powstrzymałam się od rozczorchania mu tych włosów. W sumie były już tak rozczochrane przez samo egzystowanie na głowie tego czubka, że nie zauważyłabym żądnej różnicy.
- Jaki film chcesz obejrzeć?
- Fyłm? - próbował powiedzieć z pełnymi ustami.
Pokręciłam głową, cierpliwie czekając aż przełknie to co ma do przełknięcia. W międzyczasie odpaliłam komputer i ułożyłam pasjansa. 
- Film? - poprawił się po chwili. - No nie wiem… Hah, a może jeden z tych, które Francis nakręcił? - poruszał brwiami, a ja zamarłam.
Nie, nie… to przecież były tylko takie żarty… prawda? Zerknęłam na Q i ten uśmieszek. On w końcu nie wytrzymał i parsknął śmiechem. 
- Więc istnieją? - popatrzył na mnie, gdy już się troszkę ogarnął.
- Nie wiem! Mam nadzieję, że nie, ale kto go tam wie… podejrzewamy, że założył kamerki w moim pluszowym misiu. Musiałam przestać z nim spać i schowałam go w szafie…
- Pluszowy miś, no proszę. Wiesz, jak nie masz się do kogo przytulać to służę… sobą.
- Mhm, tak, tak, wiem. Zawsze niezawodny.
- No a nie? Pamiętasz tę misję z Heili?
- Którą?
- Jak zatrzymaliśmy się w tym hotelu, gdzie nie wiedzieli co to ogrzewanie, a w nocy było tak strasznie zimno. Nie pomogłem Ci? - wyszczerzył się.
Przez chwilę próbowałam sobie przypomnieć, a potem westchnęłam i próbowałam się nie uśmiechać. Nie wiem jaki był efekt…
- Mogłabyś się zrewanżować. Tutaj też nie ma grzejników.
- Q, to jest Kalifornia. Grzejnik znajduje się na niebie.
- Ale i tak. Dodatkowe wsparcie mile widziane.
- Zapamiętam.
Później zajęliśmy się już wybieraniem filmu. Jemu nic nie pasowało, a to co pasowało jemu w akcie zemsty odtrącałam. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na „Mulan”. Później był „Mustang z Dzikiej Doliny”. A jeszcze później „Hitman: Agent 47”. 
Na ostatnim już przysypiałam, szczególnie, że widziałam go już kiedyś w kinie. Nie bardzo pamiętam jak się znalazłam w takiej pozycji, ale leżałam przytulona do Q. Obydwoje otoczeni byliśmy masą poduszek i kocem z wizerunkiem Batmana. Gdzieniegdzie walały się chrupki serowe, a na stole leżały dwie butelki wina. Najgorszym jednak był fakt, że właściwie czułam się w tej sytuacji zupełnie cudownie. 
Tam gdzie wyłącza się zdrowy rozsądek, włącza się mój telefon i informuje mnie o wiadomości od Bucky'ego. Pisał, że nie da rady przyjechać jutro rano i będzie najwcześniej następnego dnia. Cóż, czyli wszechświat wciąż siedzi z popcornem i mi się przygląda.
Postanowiłam być odpowiedzialna. Spróbowałam się podnieść tak, żeby nie obudzić Q. Zwykle ma strasznie twardy sen i nie obudziłby go wybuch granatu pod łóżkiem, ale tym razem natychmiast otworzył oczy zaalarmowany nagłym ruchem. Popatrzył na mnie z lekka niewidzącym wzrokiem z tą miną przebudzonego ze słodkiej drzemki szczeniaczka. 
- Coś się stało…?
- Muszę już iść, dobranoc. - Pocałowałam go w czoło i chciałam kontynuować wstawanie, kiedy złapał mnie za dłoń. Z jego spojrzenia dało się wiele wyczytać, przede wszystkim to, że nie chce być sam. Przysiadłam na kanapie, zakładając włosy za uszy.
- Nie mogę zostać – powiedziałam spokojnie. - Mogę przynieść Ci kota, albo…
- Nie chcę żadnego kota, chcę żebyś TY została – odparł głosem, który rozdarł moje zdezorientowane serduszko.
Przecież to nic takiego. Nie wyobrażaj sobie niewiadomo czego, nic by się nie stało. To tylko dotrzymanie towarzystwa komuś, kto nie radzi sobie najlepiej i potrzebuje drugiej osoby, prawda? Dokładnie tak. 
Zamknęłam klapę laptopa i wstałam. Myślał, że go olałam i odchodzę, więc całkowicie zakrył się kocem według zasady „ja nie widzę Ciebie, Ty nie widzisz mnie”. No niestety miałam inne plany względem tego koca. 
Zdarłam go z chłopaka jednym silnym ruchem, zarzuciłam sobie na plecy i ruszyłam na górę w kierunku sypialni. 
Kiedy już tam dotarłam rzuciłam się na łóżko, pamiętając, że ten materac był wyjątkowo sprężysty. Podskoczyłam dwa razy zanim sprężyny się uspokoiły i mogłam wziąć głęboki oddech. Zerknęłam na drzwi, gdzie stał Q, wciąż zaspany i nie łapiący jeszcze o co mi w końcu chodzi.
- Zawsze zabierasz kołdrę, więc się zabezpieczyłam – odparłam, a na jego uśmiech nie musiałam długo czekać.
Sekundę później leżał już tuż obok. Dosłownie „tuż”, bo przyciągnął mnie do siebie i przytulił. 
- Dobranoc – powiedziałam.
- Dobranoc.
Nie odsunął się ani na centymetr, ale umościłam się w jego ramionach na tyle wygodnie, by zasnąć prawie natychmiast. 

sobota, 18 marca 2017

Wspomnienia

Podczas obiadu Q się nie zjawił. Podczas deseru też nie. Ani podczas kolacji. Na początku się martwiłam i rozważałam odwiedzenie go, jednak koło godziny dwudziestej przed domem wylądował quinjet i wysiadł z niego Bucky. 
Moją pierwszą myślą było „cholera, zginę”, ale później wzięłam trzy głębokie oddechy i wyszłam mu na spotkanie. Zarzuciłam mu ręce na szyję i przywitałam się z całą serdecznością. Nie wiedzieliśmy się całe dwa dni. 
- Nie wiedziałam, że dziś przyjedziesz. Co jeśli nie zdążyłabym wyrzucić kochanka? Musisz się zapowiadać.
Uniósł brew i objął mnie w talii, zawracając ku drzwiom. Weszliśmy do kuchni, gdzie na stole wciąż leżały miski z ziemniakami i kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym.  
- Bierz co chcesz.
- Okej.
Uśmiechnął się i przytulił mnie tak, że znalazłam się dziesięć centymetrów nad podłogą. 
- Muszę jeszcze coś załatwić – szepnęłam. - Alex chciał zobaczyć Twoją rękę, podobno ma jakiś fajny pomysł na umieszczenie w niej lasera. - Puściłam mu oczko.
- W porządku, laleczko.  Jest u siebie?
- Mmm chyba tak. Wrócę za pół godziny.
- Idziesz się zająć nowym pupilkiem? - zapytał gdy byłam już w drodze do drzwi.
To pytanie zmroziło mi krew w żyłach. Powoli odwróciłam się i popatrzyłam na niego niepewnie. 
- P-pupilkiem?
- No tak, wieści szybko się rozchodzą…
Przez chwilę miałam w głowie zupełną pustkę, ale ostatecznie musiałam podjąć jakieś kroki.  Nie chciałam go okłamywać. Westchnęłam i postąpiłam kilka kroków do przodu. 
- Powinnam Ci od razu powiedzieć…  Ale obiecuję, że nie będzie sprawiał żadnych problemów! Tylko by spróbował…
- Wydawał się miły, kiedy go ostatnim razem widziałem.
- Jeśli się postara to jest miły. Przeżywa teraz dość ciężki czas i po prostu muszę się nim zaopiekować, inaczej wypominałabym to sobie do końca życia.
- A co się stało?
- Jego mama nie żyje i… nie radzi sobie z tym dobrze, chociaż może sprawiać inne wrażenie…
- O… nie wiedziałem, że konie są takie przywiązane do swoich rodziców…
- Sekunda, co? Konie?
- Yyy… no a co? Mówię przecież o koniu, którego kupiłaś od tej pensjonariuszki. Zaraz… to kim Ty się tak niby zaopiekowałaś?
- Cholera…
Moją pierwszą reakcją było rzucenie się ku drzwiom, ale w porę przypomniałam sobie, że miałam starać by się dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem, więc zatrzymałam się i zawróciłam. 
- Cóż… mogłam przygarnąć… pewnego… Quicksilvera…
- Jezu – Bucky pokręcił głową, przecierając dłonią twarz – serio? Rozmawialiśmy o tym.
- No wiem! Ale on był taki smutny! I nie mogłam mu przecież odmówić!
- Mhm, jasne. Na pewno Cię wkręca.
- Co to to nie. Nie kłamałby na ten temat – zaoponowałam. - Nie ma takiej możliwości.
- Zamierzam to sprawdzić.
- Rób co chcesz. Po prostu… eh, będę z powrotem za pół godziny i wtedy pogadamy, okej?
Skinął głową, zupełnie niezadowolony z obrotu spraw i niemal natychmiast poszedł na górę. 
- Świetnie – westchnęłam.
Zabrałam z kuchni paczkę ciastek i ruszyłam w stronę domku gościnnego. Drzwi były otwarte, na parterze nie było zupełnie nikogo, nie dało się też usłyszeć absolutnie żadnych dźwięków. Ruszyłam zatem na pierwsze piętro by znaleźć pokój, w którym zatrzymał się Pietro. Mój pierwszy traf okazał się być szczęśliwym. 
Cichutko otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Leżał w łóżku, zagrzebany w kołdrze tak, że wystawała mu tylko głowa, chociaż było ponad dwadzieścia stopni. Miał niespokojny oddech, pewnie śniło mu się coś złego… 
Weszłam do środka, usiadłam na brzegu łóżka i ostrożnie dotknęłam jego ramienia. 
- Q…
Potrząsnęłam go, ale nie zareagował. Zaczął się tylko wiercić i oddychać jeszcze ciężej. Miałam już na niego krzyknąć, żeby się obudził, kiedy nagle podniósł się przerażony. Ten strach zamienił się w zaskoczenie, kiedy mnie zobaczył. 
- Już dobrze… - powiedziałam. - Przyniosłam ciasteczka.
- Lekarstwo na wszystko…
- Ale i tak powinieneś zjeść coś innego. Nie przyszedłeś na obiad. Ani na kolację.
- Ah… może jutro.
- Hah, nie ma mowy. Idziemy teraz. No już, zbieraj się, Maximoff.
- Nie odpuścisz, co?
- Nie.
- Już żałuję, że wpadłem na ten pomysł… - westchnął.
- Nie marudź jak stara baba, tylko ubieraj się i idziemy.
Dosłownie sekundę później stałam już pod drzwiami do domu. Q z rozbawieniem obserwował moją, pewnie zielonkawą, twarz, a ja starałam się trzymać pion mimo zawrotów głowy. 
- Mogłeś przynajmniej ostrzec… -mruknęłam.
- Przyzwyczaisz się – zapewnił mnie i zaraz weszliśmy do środka.
W kuchni postanowiliśmy zrobić tosty z nutellą. Q pilnował tostera, a ja poszłam poszukać Bucky'ego. Pomyślałam, że może znajdę go u Alexa, więc skierowałam się właśnie tam i zapukałam. 
- Wyszedł dwie minuty temu – odpowiedział, nawet nie kłopocząc się otwieraniem mi drzwi.
- O, cudownie.
- Ale… chyba poszedł na taras.
- Widzisz, czasami na coś się przydajesz! - zawołałam radośnie i wystukałam jeszcze na szybko jakąś melodyjkę. Po drodze na ganek zgarnęłam jeszcze Q i talerz pełny grzanek.
Bucky, Friday, Avery, Natalie, Evan i Nash siedzieli na wygodnych kanapach, a na stoliku ustawiono karafki i butelki z bardzo interesującymi zawartościami. Usiadłam w strategicznym miejscu między owym stolikiem a Bucky'm, który to od razu objął mnie ramieniem. Nie był już zły, co mnie bardzo uspokoiło. Q przekupił Nasha tostami, żeby móc usadowić się na najwygodniejszym fotelu. 
- Miałaś rację, nie kłamał – szepnął mi na ucho Żołnierz, a ja pokiwałam głową.
- Mówiłam Ci. Zacznij mnie w końcu słuchać to dobrze na tym wyjdziesz. - Szturchnęłam go ramieniem.
- No więc… to jakiś zjazd absolwentów? Czy żeby tu pracować trzeba być wychowankiem Xaviera? - zapytał Quick.
- Tak, to konieczny warunek – powiedziała Fri, rzucając mu zimne spojrzenie – bez świadectwa ukończenia naszej szkoły nawet nie mają co się tu pokazywać.  W ogóle jesteśmy antyludzcy, a w super wypasionym bunkrze pod stajnią trzymamy rakiety.
Zastanawiałam się co ją ugryzło, ale wolałam nawet nie pytać w obawie, że mnie zje. Nalałam sobie odrobinę tequili i obserwowałam. 
- Mojemu tacie by się spodobało. - Pokazał jej język, a potem popatrzył na Avery'ego. - Podobno się z nią ożeniłeś, co? Już żałujesz, czy jeszcze udajesz, że da się z nią wytrzymać?
Friday w ostatniej chwili rozmyśliła się, przed rzuceniem w niego szklanką. 
- O, jest jeszcze gorsza niż wcześniej.
- Za to Ty jesteś dokładnie takim samym żałosnym fanfaronem.
- Okej, okej, wystarczy – przerwałam, nawet nie chcąc myśleć do czego to doprowadzi.
Fri rzadko kiedy miała taki nastrój, ale go już miała, to należało słuchać swojego instynktu samozachowawczego uważniej niż zwykle.  
Podałam jej całą butelkę nalewki od Ilji, mówiąc „na zdrowie” i odetchnęłam, mając nadzieję, że to załatwi sprawę. 
- Hej, co Ty tu właściwie robisz? Widziałam światło w gościnnym. To Ty? - zapytała Nat, a on tylko skinął głową. - Więc?
- Więc co?
- No po co żeś przylazł?
- Miła jak zawsze.
Wywróciła oczami i napiła się, ale nikt nie podjął dalszej dyskusji, więc wychodziło na to, że Q jednak musi coś wymyślić. 
- Pomagam przy kilku misjach w waszym SO 2.0.
- Jezu, nie nazywaj tak tego, bo wyrwę Ci te siwe kudły.
- Mhm, jeśli mnie złapiesz. Nie macie jeszcze oficjalnej nazwy i wszyscy tak was nazywają.
- Cudownie – westchnęłam.
- Nie wszyscy. S.H.IE.L.D. nawet w oficjalnych raportach nazywa was, cytuję,  „zmutowane ciamajdy” - powiedział Bucky z łobuzerskim uśmiechem.
- O, dziękuję, że się tym z nami podzieliłeś – odparłam, posyłając mu mordercze spojrzenie, co tylko wprawiło go w weselszy nastrój.
- Daj spokój – stwierdził Evan – zobaczą co potrafimy to szybko znajdą lepsze określenia. Na przykład „Ci, którzy znowu skopali nam dupska”.
- Podoba mi się to – pokiwałam głową. 
- Mhm, dobre, jutro zrobię plakaty z tym hasłem – powiedziała Nat, ale bez nawet cienia choćby udawanego entuzjazmu.
- Eh, nazywali nas dużo gorzej – stwierdziła Fri i pociągnęła długiego łyka z butelki.
- Tiaa, mistrzem w wymyślaniu tych fantazyjnych określeń był nie kto inny tylko Profesor Logan… - Q popatrzył na mnie zaczepnie, a Natalie i Evan wymienili spojrzenia i w tej samej chwili wybuchnęli śmiechem, wspominając zapewne jedna z wielu okazji, gdzie tatuś mógł się popisać słowotwórstwem.
- Boże, pamiętacie jak zabraliśmy X-jeta w środku nocy i polecieliśmy na wycieczkę krajoznawczą… ? - Zaczęłam, przypominając sobie tę sytuację.
- Jezuuuuu! - Natalie pisnęła. - Kiedy później przed dwa miesiące szorowałam cały dom to żałowałam, ale teraz myślę, że to była jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam…. Zrobiliśmy!
- A Ty,  mała mendo, na to wpadłaś i nas przekonałaś! - Rzuciłam w zawstydzoną Friday kostką lodu z mojej szklanki. - I nie wiem jakim cudem się nie rozbiliśmy…
- Kitty – odparł Evan – Kitty prze… przeniknęła nas przez tę górę…
- A no tak!
- Ej, a pamiętacie jak wtedy przyjechali nowi uczniowie i podczas wieczorku zapoznawczego Sam przebił wszyyystkie pokoje na drugim piętrze?! - Natalie udzieliło się podekscytowanie. Może to wspomnienia, a może już trzecia szklanka rumu.
- Ciężko zapomnieć, kiedy się mieszkało na drugim piętrze – mruknął Q, ale z uśmiechem.
- Wiecie czego jeszcze nigdy nie zapomnimy? - zapytałam, przypatrując się Nat , która chyba wpadła na to, do czego zmierzam. - Tak! O wielkim wejściu panny Natalie Queen!
- O rany, pierwszą noc wszyscy spędzili w namiotach w ogrodzie… - Evan popatrzył na nią chichocząc. Starał się nie śmiać na głos i powstrzymywał się tak bardzo, że myślałam, że zaraz się tu udusi.
- Nie chciałam wysadzić tego reaktora!
- No jasne, wypadki chodzą po ludziach. Niech rzuci kamieniem ten, kto przynajmniej raz w życiu nie wysadził reaktora, pff – powiedziałam, wzruszając ramionami.
- A Ty się tak nie chichraj, bo wszyscy pamiętają Twój wielki popis podczas apelu.
- Serio? - Evan mocno się zdziwił, a ja zdziwiłam się jego reakcją.
- No jasne! To przez Ciebie później mieliśmy pięciogodzinny trening z tatusiem! Boże, nienawidziłam Cię za to – parsknęłam śmiechem, ale on nie był przekonany, że tylko żartuję.
- Ja też! Pamiętasz te czasy, gdy znajdywałeś olej w swoim szamponie, albo ciasteczka z pastą do zębów zamiast kremu? Boże nie byłam wybitną pranksterką, ale zostałeś moim jedynym królikiem doświadczalnym w zemście za to – Nat uśmiechnęła się do niego najsłodziej jak potrafiła.
- To i tak było nic w porównaniu do zemsty Bobby'ego. Zamrażał mi WSZYSTKO. Budziłem się rano pod zamrożoną kołdrą, szedłem do łazienki, otwierając zamarznięte drzwi, idąc po zmarzniętej podłodze… Wiedział co mnie wkurzy najbardziej, kiedy nie mogłem używać mocy.
- Biedactwo… wcale mi Cię nie szkoda! - prychnęła Nat. - Ale tak swoją drogą to Bobby się przydawał. Szczególnie latem. Zamrażał nam to jeziorko na błoniach i mogliśmy się ślizgać na lodzie przy trzydziestu stopniach! Jeju, to było super! Musimy przekonać Vincenta żeby tak kiedyś zrobił!
- Vincent? - zapytał Q, który jeszcze nie miał okazji go poznać. Dzięki Bogu.
- Taa, Ruska go przygarnęła, bo wygląda jak Ty. No i potrafi różne fajne czary.
Nigdy w życiu mordercze spojrzenie nie wyszło mi tak dobrze jak to, które posłałam Natalie. 
- Co Ty powiesz…? - zapytał, patrząc jednak na mnie, chociaż bardzo starałam się ukryć za rozpuszczonymi włosami i szklanką, do której przed chwilą dolałam sobie hojną dawkę tequili.
- No ale kiedy pierwszy raz Cię zobaczyła to stwierdziła, że wyglądasz jak czubek – postanowiła wtrącić się Friday, która długo zachowywała milczenie. - Naprawdę, nie patrz tak na mnie. Zobaczyłyśmy Cię i jak na komendę parsknęłyśmy śmiechem. Z resztą nie tylko my. Okej, będę się już zbierać. Już prawie dziesiąta…
- Pójdę z Tobą – powiedziałam i natychmiast wstałam z miejsca, by dogonić ją w drodze do wyjścia.
Chciałam pogadać z nią o tym, co ją gryzło no i przy okazji uniknąć tych spojrzeń. To może być ciężki czas dla mojej psychiki.

piątek, 17 marca 2017

Q

Właśnie skończyłam trening crossowy z Virtual Reality. Zwalniając do kłusa po ostatniej przeszkodzie klepałam klacz i cieszyłam się z dobrze wykonanej roboty. Kiedy w końcu dałyśmy upust naszej emocji, przeszłyśmy do stępa. Wtedy zauważyłam jakąś postać wśród drzew przy torze. Rea chyba zauważyła to w tym samym czasie, bo spojrzała w tamtą stronę i postawiła uszy na baczność. Zatrzymałam się, a dosłownie pół sekundy później z zaskoczeniem odnotowałam obecność Quicksilvera tuż obok mojego konia. Reality w pierwszym odruchu odskoczyła na bok i ustawiła się w gotowości do ataku.
- Co do diabła?! - warknęłam, starając się głaskaniem uspokoić Reę.
- A… wybacz… - Uśmiechnął się niepewnie, zerkając na wkurzoną klacz.
- Co tu robisz? - zapytałam, kiedy odzyskałam wewnętrzną równowagę. Ruszyłam stępem i gestem kazałam mu iść za sobą, bo po takim wysiłku nie chciałam żeby Reality stała te 10 minut, zanim się dowiem o co chodzi.
- No wiesz… tylko… Mogę u Ciebie zostać przez chwilę?
Popatrzyłam na niego, ale tylko do momentu aż on popatrzył na mnie. Ta mina porzuconego szczeniaczka nie wróżyła nic dobrego. Rea była obrażona i nie zareagowała gdy chciałam ją zatrzymać, więc zrezygnowałam z tego pomysłu i tylko westchnęłam. 
- Coś się stało?… Znowu się w coś wpakowałeś, prawda? Albo dziewczyna Cię rzuciła i liczysz, że ja Cię pocieszę?
- Nie tym razem.
Był naprawdę, ale to naprawdę przybity. Nie pamiętałam żebym kiedykolwiek widziała go w takim humorze. Rea ponownie mnie olała i nie zatrzymała się, kiedy ją o to poprosiłam. Tym razem jednak byłam bardziej uparta i mimo wszystko zatrzymałam konia. Zeskoczyłam na ziemie i zaczęłam iść, prowadząc ją za wodze, co potraktowała jak osobistą zdradę i przez chwilę trochę się szarpała. 
- Hej, powiedz mi…
Przez dłuższy czas szliśmy w zupełnej ciszy. Ciągle zerkałam na niego, chcąc jakoś zachęcić go do rozmowy (co samo w sobie było dla mnie przedziwną i nienaturalną sytuacją), ale sama nie wiedziałam co powiedzieć. Do stajni mieliśmy jeszcze jakieś dwa kilometry, a dalej nie wiedziałam w czym rzecz. Zatrzymałam konia i zwróciłam się do Q z miną sugerującą, że ma mi natychmiast powiedzieć co jest z nim nie tak, albo wyciągnę to z niego innymi metodami. Bardzo nieprzyjemnymi. 
- No co? Ktoś umarł, czy co?
Widząc jego minę zaraz pożałowałam swoich słów. Starał się patrzeć wszędzie tylko nie na mnie, głównie gdzieś w stronę chmur. Chyba bardzo chciał mi powiedzieć, ale równie mocno nie chciał o tym mówić w ogóle. 
- Pamiętasz moją mamę?… - zapytał tak cicho, że ledwie go usłyszałam, ale kiedy te słowa do mnie dotarły i zrozumiałam ich sens natychmiast przytuliłam go z całej siły. Musiał bardzo tego potrzebować, odwzajemnił uścisk opierając głowę na moim ramieniu i głośno wypuścił z siebie wstrzymywane powietrze.
- Kiedy to się stało…? - zapytałam szeptem.
- Trzy miesiące temu – odpowiedział jeszcze ciszej niż wcześniej.
Przez chwilę staliśmy tak w zupełnej ciszy, w samym środku lasu, z koniem który zaczynał niecierpliwie kopać nogą o ziemię. Te kopnięcia musiały przywołać Q do rzeczywistości. Odsunął się ode mnie, od razu się odwracając. Zaczął powoli iść, więc chcąc nie chcąc delikatnie szarpnęłam Reę, odciągając ją od trawy, po czym ruszyłam za nim. 
- Wanda zniknęła, ale nawet nie mam ochoty jej szukać – rzucił od niechcenia po kilku minutach wędrówki.
Trzymał ręce w kieszeniach i nie podnosił wzroku znad ziemi. Co jakiś czas kopał jakiś kamyk na swojej drodze, ale poza tym wydawał się być myślami nieobecny. 
- Słyszałam, że pomaga Avengers… - powiedziałam nieśmiało, zerkając na niego.
Parsknął śmiechem, ale równie dobrze mogło to być prychnięcie. Pilnował, by wyprzedzać mnie o jakieś pół kroku. 
- Tak? Wszystko jedno.
- Możesz zostać ile tylko chcesz – zapewniłam go, chcąc delikatnie zmienić temat. - Mamy wolne pokoje w domku gościnnym, jest teraz właściwie cały pusty. Trzeba tam tylko trochę ogarnąć, bo na meblach zebrała się przynajmniej metrowa warstwa kurzu.
- Załatwię to w dziesięć sekund.
- Co tak długo? - Szturchnęłam go ramieniem, a on odpowiedział mi na to niemal niezauważalnym uśmiechem, ale jednak uśmiechem.
Kiedy dotarliśmy do stajni wskazałam Q kierunek do domu, a sama ruszyłam w stronę karuzeli, żeby wypuścić tam niezadowoloną Reality. Chyba się na mnie śmiertelnie obraziła i już nigdy nie zdołam zdobyć przebaczenia… No cóż. Odniosłam sprzęt do siodlarni, gdzie spotkałam Nat i razem z nią udałam się do domu. W kuchni zobaczyłyśmy Evana, desperacko próbującego zabrać Q kawałek pizzy, którą ten najpewniej mu ukradł. Natalie nawet nie pytała tylko od razu wypatrzyła pudełko, gdzie leżał sobie jeszcze jeden kawałek, po czym sama go porwała. Evan, widząc to, wyjął z kieszeni zapalniczkę. W tej samej sekundzie, w której pojawił się ogień, obydwa kawałki pizzy zapaliły się… i spadły na podłogę. Po chwili w tych miejscach widać było jedynie dwie kupki popiołu.
- Jezu… Czy ja się cofnęłam w czasie o dziesięć lat?! - na progu pomieszczenia pojawiła się Friday, kręcąc głową z politowaniem.
- Dzieci pozostają dziećmi, racja Johny? - Q poklepał Evana po ramieniu, ale skonsternowane spojrzenia wszystkich zebranych nieco zachwiały jego pewnością siebie. - Co?
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, a nie zostanie z Ciebie nawet to – odpowiedział lodowatym tonem, wskazując na te… pizze…
- Rany, wrażliwy się zrobiłeś… To co? - Q popatrzył na mnie. - Pokażesz mi swój pokój? - Teraz stał tuż obok, z tym swoim uśmieszkiem.
Wywróciłam oczami, łapiąc go za rękę i wyprowadzając z domu. 
- Mówiłam Ci, że oficjalnie John Allerdyce jest martwy. Groźni ludzie chcieli go żywego, więc musieliśmy coś zrobić. Więc wiesz, buzia na kłódkę i nikomu ani mru mru.
- Jasne, „laleczko”.
- Hej! - zatrzymałam się i posłałam mu mordercze spojrzenie.
- No co? - On dobrze wiedział co, chichocząc pod nosem szedł dalej. Domek dla gości było bardzo dobrze widać nawet spod domu. - Nawet nie wyglądasz jak Barbie. Chyba, że taka po przejściach, no bo…
Poczyniłam próbę przyłożenia mu w ramię, ale skubaniec oczywiście był już dwa metry dalej i prawie wywaliłam się, gdy uderzyłam powietrze. 
- Nie, serio. To głupia ksywka. „Laleczka”, pff… To bardzo głupia ksywka.
- Tak? A Twoje „księżniczko” to niby było lepsze?
- No jasne! Wolałabyś być księżniczką, czy lalką? Szczerze, Liv, jesteśmy tu sami. Tylko Ty, ja i komary.
- Zaczynam poważnie kwestionować Twoje intencje. Okej, klucz jest pod wycieraczką – powiedziałam, gdy stanęliśmy na ganku przed drzwiami wejściowymi.
- Oczywiście, że jest pod wycieraczką – westchnął teatralnie i praktycznie  w tej samej chwili trzymał już klucz, którym otworzył drzwi i pchnął je z taką miną, jakby miał zobaczyć wnętrze pokryte dwustuletnimi pajęczynami. - Przytulnie…
Przepuścił mnie w drzwiach i gdy byliśmy już w środku od razu poprowadziłam go do kuchni. 
- Możesz sobie zrobić zakupy, ale prościej będzie jeśli będziesz przychodził jeść do nas. Znając Twoje nawyki, żywiłbyś się jedynie chipsami.
- Hej, nie zapominaj o twinkies, okej? 
- Mhm, a na górze są pokoje. Wybierz sobie którykolwiek.
Rozejrzałam się wokoło, dochodząc do wniosku, że w sumie to jest tu całkiem czysto i zadowolona zawróciłam w kierunku drzwi. Chciałam jeszcze coś powiedzieć, więc odwróciłam się w stronę Q, ale jego nie było już tam, gdzie widziałam go ostatnim razem. Stwierdziłam, że poszedł pozwiedzać i wzruszając ramionami ponownie się odwróciłam, ale nie dane mi było tego zrobić, bo uderzyłam w coś… co było Q. No oczywiście. 
Podniosłam wzrok, ale tym razem nie miał na twarzy tego swojego uśmieszku. To był zwyczajny, miły uśmiech. 
- Dzięki… - powiedział. - Szczerze? Nie chciałem tu za bardzo przyjeżdżać.
- Czemu?…
- Bałem się, że od razu się na mnie rzucisz i zaciągniesz do łóżka, a ja jeszcze nie jestem na to gotowy… - westchnął, a zaraz potem oberwał. Tym razem nie uciekł i tylko próbował powstrzymać śmiech.
- Nie masz się czego obawiać, Maximoff – rzuciłam, starając się zachować w miarę surową minę.
- Zobaczymy ile wytrzymasz – stwierdził, opierając się o framugę drzwi.
Minęłam go, już trochę poddając się w kwestii nie uśmiechania się i pokręciłam głową. 
- Martwiłabym się raczej o to jak długo Ty wytrzymasz – rzuciłam, schodząc po schodach, a pożałowałam jeszcze w tej samej sekundzie, modląc się, by zaraz nie stanął przede mną, bo pewnie żadne z nas by nie wytrzymało. Ekhm, to znaczy… Ojej, właśnie ktoś dzwoni! Koniec tego dobrego, czas zająć się resztą rumaków.

piątek, 20 stycznia 2017

Nasze IDEALNE mieszkanie :D


Spało mi się naprawdę nieźle. Słowo daję, że sen o małych kaczuszkach był uroczy, kołderka ciepła, a mruczący kot, który spał na poduszce obok mojej głowy tylko potęgował to błogie uczucie. I mogło być tak pięknie aż do samego, samiuteńkiego rana (czyli południa). Ale nie!
Bziuuuuu! Bziuuuuuu!
Wibrujący na szafce telefon nie pozwolił się zignorować, jak zaplanowałam to sobie, gdy się uruchomił. Wkurzona na maksa w końcu usiadłam na łóżku i przeciągnęłam palcem po ekranie z taką siłą, że telefon prawie wypadł mi z ręki. 
- CZEGO? - warknęłam, nie sprawdzając nawet kto dzwonił.
Gdzieś tam głęboko w serduszku liczyłam, że nie był to minister bezpieczeństwa narodowego, bo pewnie nie wahałby się już dłużej nad zakończeniem mojej działalności.
- Dzień dobry, laleczko. Ja też się bardzo cieszę, że Cię słyszę! - odpowiedział mi radosny James Buchanan Barnes.
- JA ŚPIĘ! A MÓJ SEN JEST ŚWIĘTY! LEPIEJ ŻEBYŚ MIAŁ POWAŻNE KŁOPOTY, BO INACZEJ GWARANTUJĘ CI, ŻE BĘDZIESZ JE MIAŁ – wysyczałam, wściekła.
Zasada przetrwania numer jeden: nigdy nie budzić Ruski. Nigdy. 
- Ochłoń, skarbie. Znalazłem to!
- Co, do diabła…?
Popatrzyłam na kota, który popatrzył na mnie, również nie wiedząc, co takiego znalazł Barnes. 
- To mieszkanie!
W skupieniu patrzyłam na podłogę, moje zwoje mózgowe starały się jak mogły, trybiki poruszały się coraz szybciej…  czym ten typ do mnie mówi? Aha!
- Aha! Ale mówisz tak już z czwarty raz w tym miesiącu, wiesz? I żadne z nich nie było nawet warte uwagi. Jesteś w tym beznadziejny, pogódź się z tym.
- Nie, nie, nie. To jest idealne. Musisz szybko przyjechać, bo są tu już inni chętni i chcą nam je sprzątnąć. Już zabukowałem Ci bilet, laleczko.
- Że co zrobiłeś? Zaraz, Ty w ogóle potrafisz… zresztą, mniejsza o to. Nigdzie nie jadę, jest mi wygodnie tutaj i nie mam zamiaru biec na lotnisko.
- Nie każę Ci zaraz biec, możesz wziąć samochód. Nie jestem okrutny, jasne?
- Bardzo śmieszne.
- Liv, serio. Spodoba Ci się! To jest to! To jedno jedyne! Niesamowite!
- Cena też jest niesamowita?
- Eh… - powoli chyba tracić cierpliwość, a we mnie pojawiła się iskierka nadziei.
Jeśli będę narzekać dostatecznie długo, to da mi spokój i będę mogła dalej śnić o kaczuszkach. Dobry plan, Rus. Tak trzymaj. 
Ale z moich rozmyślań nad własną przebiegłością i sprytem wyrwało mnie powiadomienie o otrzymaniu zdjęcia. I wtedy je otworzyłam… 
- Jasna cholera… - wyrwało mi się, zapominając, że wciąż mam kochanka na linii.
- Masz wszystko w mailu. I błagam, szybko!
- Będę jak błyskawica! Bardzo niewyspana, ale wciąż błyskawica!
- Dobra, błyskawico. Widzimy się na lotnisku.
Natychmiast wyskoczyłam spod tej ciepłej kołderki. Wciągnęłam na siebie jakieś spodnie, jakie skarpety i jakąś bluzkę. Zauważyłam, że „jakieś spodnie” to poobklejane sianem bryczesy. Przez kilka sekund rozważałam czy są szanse, że mogę w nich zostać. Zmieniłam „jakie spodnie” na jakieś inne spodnie, uprzednio sprawdzając ich stan. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy w plecak i wybiegłam z pokoju. Założyłam w biegu buty, jednocześnie wchodząc w pocztę na telefonie i dowidziałam się, że bilety trzeba wydrukować w domu. Pobiegłam do pokoju, odpaliłam laptop i weszłam na pocztę by wydrukować bilety. Nie miałam podpiętej drukarki. Podpięłam drukarkę. Wydrukowałam bilety i zbiegłam na dół, żeby porwać z wieszaka kurtkę i kluczyki. 
Podczas drogi na lotnisko dużo wspominałam. Wspominałam ten czas, gdy bawiłam się w nielegalne miejskie wyścigi i przy okazji sprawdzałam czy moje umiejętności nadal są na przyzwoitym poziomie. I były, bo dojechałam tam w 10 minut. 
Dalej szło równie szybko, bo dotarłam doprawdy w ostatniej chwili. Wtedy wyobraziłam sobie Bucky'ego, który wykonuje w swojej głowie skomplikowane obliczenia pt. „ile dać jej czasu na dojazd”. Musiał albo bardzo we mnie wierzyć, albo bardziej mnie nienawidzić, chociaż jeśli chodzi o drugą opcję, to bardziej prawdopodobne było to, że na ramieniu siedział mu mały diabełek o imieniu Steve. Zacierał rączki i chichrał się pod nosem. Tak, na pewno było właśnie tak. 
Podczas lotu dłuższą chwilę spędziłam w łazience. Kiedy tylko zobaczyłam się w lustrze poskoczyłam ze strachu i naprawdę nie wiedziałam jakim bogom dziękować za to, że nie byłam przeszukiwana w małym pustym pokoiku na lotnisku, bo wyglądałam jak szalona terrorystka. Ogarnęłam trochę włosy (czyt. zawinęłam je w jakiegoś pijanego koka, bo inaczej to ja całą wyglądałam jak po dwóch butelkach cięższego trunku), umyłam zęby (uprzednio wcinając zbożowy batonik, znaleziony w torbie. Może i miał kilka miesięcy, ale w tamtej chwili smakował jak niebo) i spryskałam się czymś, co chyba było perfumami, ale napis był po niemiecku. Czemu ja to w ogóle mam w torbie? Boże, co jeśli to była jakaś trucizna? W końcu jakie jest prawdopodobieństwo, że miałam przy sobie niemieckie perfumy, a to że miałam niemiecką truciznę? No właśnie. 
Kiedy w końcu lot dobiegł końca, a lądowanie przebiegło pomyślnie, przedostałam się jakoś na halę. W tłumie już z daleka wypatrzyłam Bucky'ego, który wyglądał na bardzo dumnego z siebie. Przytulił mnie z całej siły i niemal natychmiast porwał do wyjścia. 
- Musimy tam natychmiast jechać – powiedział z takim przejęciem, jakby chodziło o ratowanie świata. Musimy natychmiast ratować się przed pomieszkiwaniem w Stark Tower. NATYCHMIAST. To nie podlega dyskusji.
Taksówka. 
Poranne korki. 
I oto jesteśmy. Mieszkanie znajdowało się w sporej kamienicy, która chyba niedawno musiała zostać odrestaurowana i to z głową, bo wyglądała pięknie. Było stąd niedaleko do centrum. Właściwie to niedaleko do każdego miejsca. Weszliśmy na klatkę, a potem na pierwsze piętro i weszliśmy bez pukania. Ja siedziałam cicho i tylko podążałam za Barnesem, który osiągał właśnie apogeum swojego radosnego uniesienia. Ciągnął mnie za rękę i pokazywał palcem na kolejne przedmioty, na ściany, na lampy, na wszystko, bo słowem nie mógł się już odezwać. Za dużo szczęścia. Śmiałam się z niego, ale później faktycznie zaczęłam się rozglądać. 
Wow.
Serio. 
Zwiedzaliśmy pomieszczenia po kolei. Bucky wszystko mi tłumaczył, opowiadał z takim zafascynowaniem, że nie potrafiłam zachować poważnej twarzy. Jadalnie była cudowna! Miała idealny stół! Ale to takie IDEALNY! Taki jaki zawsze chciałam! I była tam też ławeczka, ciekawe krzesła i niesamowity kredens z naczyniami i innymi pierdółkami… Dalej było tylko lepiej. ZUPEŁNIE ZAKOCHAŁAM SIĘ W KUCHNI! Przepadałam. Była IDEALNA! Uwaga, będę często nadużywać tego słowa… 
Uwielbiałam te lampy, ten stolik, ten kształt pomieszczenia, to okno, te krzesła. Uwielbiałam WSZYSTKO! Pobiegliśmy do salonu (tak, BIEGLIŚMY. NAPRAWDĘ. TRZYMAJĄC SIĘ ZA ŁAPKI JAK PARA DZIECIAKÓW NA FESTYNIE) i przyznam się bez bicia, że pisnęłam z radości i rzuciłam się na mego wybranka, by porządnie go uściskać. Skubany, naprawdę znalazł to idealne mieszkanie! Ta kanapa! I okno! I kącik z wygodnymi fotelami! 
- Zobacz co jest tutaj… - powiedział, a w oczach tańczyły mu iskierki.
Spojrzałam na drzwi, które z ociąganiem rozsunął.
- Nie.
- Tak.
- NIE!
- TAK!
Mały, ukryty pokoik! BOŻE, IDEALNY! PRZEIDEALNY1 NAJIDEALNIEJSZY! I znowu musiałam się na niego rzucić, Boże, kiedyś mu złamię kręgosłup, tymi skokami. Zaczął się tak ze mną kręcić dookoła i zacieszać tak samo jak ja. 
- O, wrócił pan! - usłyszeliśmy i oderwaliśmy się od siebie.
- Tak, panie Becket! Ekhm. Tak jak mówiłem, jest idealne – odparł Buck, siląc się na powagę, ale jemu też średnio to szło.
- Kocham to mieszkanie – wyznałam z pasją, godną bohaterki meksykańskiej telenoweli.
Miły pan wyglądał na bardzo zadowolonego. Był już dość stary, bo włosy poważnie mu siwiały, a  jedynym co go wyróżniało, był zielony garnitur. 
Wszystko zapowiadało się pomyślnie. 
Ale wtedy weszli ONI. 
ONI – sympatyczna para w średnim wieku, obrączki na palcach, uśmiechy na twarzach, duże pieniądze w portfelach (przypuszczalnie).
- Mam tu jeszcze drugą parę chętnych. Obejrzeli już państwo mieszkanie, prawda? - zapytał pan Becket.
- Owszem, wczoraj. Zdecydowaliśmy, że to dobra oferta – odparł ON.
- Tak, to całkiem niezła oferta i dla nas – odparłam trochę zbyt szybko i zbyt.. em, no mniejsza. Ale ONI i tak się tym specjalnie nie przejęli. Patrzyli tylko na pana Becketa wyczekująco. Jakby miał im wręczyć od razu klucze i pocałować w pierścień na do widzenia.
Skrzyżowałam z Bucky'm spojrzenia. Tak, musimy walczyć. 
- Ja biorę tą paniusię, a Ty załatw gościa – szepnęłam i postąpiłam krok do przodu, ale on złapał mnie za ramię i cofnął z powrotem do siebie. - Co? Ah, świadek… Spoko, wymażemy mu pamięć i…
- Nie możesz! - powiedział odrobinę za głośno, bo zwrócił na siebie uwagę zebranych. - ...em… zrezygnować ze swoich marzeń! - dokończył pod wpływem presji. Uniosłam brew, zastanawiając się, o co mu w końcu chodzi. Bo z jednej nie rezygnuj z marzeń, a z drugiej nie możesz się ich pozbyć. To się ze sobą gryzie.
- Wiem, że jeżeli nie kupimy tego mieszkania to prawdopodobnie będziemy musieli wrócić do New Jersey, ale… musimy wierzyć, że się uda… - powiedział po chwili, trochę zbyt teatralnym głosem.
Ale przedstawienie się rozpoczęło.
- Jakie są na to szanse… W końcu i tak będziemy musieli tam wrócić i pracować w kopalni… - odpowiedziałam mu, naprawdę całkiem niezłym płaczliwym tonem. Pogratulowałam sobie w duchu.
- Nie martw się, jakoś sobie poradzimy…
- Ale lekarz upierał się, że oślepniesz, jeśli będziesz musiał codziennie pracować w takich warunkach po piętnaście godzin. Warunek był taki, że zamieszkamy tutaj. Za rogiem jest klinika. To miało się udać, ale… a-ale… - Wtedy wzniosłam się na wyżyny aktorstwa i popłakałam się. Z oczu leciały mi łzy wielkości grochu, a Bucky z czułością przytulał mnie do siebie i głaskał po plecach.
- Kochanie, nie wolno Ci się denerwować. To zaszkodzi dziecku… - powiedział, a jednocześnie mocniej mnie przytrzymał, bo wiedział, ze zaraz się szarpnę i strzelę mu najbardziej mordercze spojrzenie w swojej karierze.
- Ooh, spodziewa się pani dziecka? - zapytała nagle ONA.
Odwróciłam się do niej, udając, że staram się powstrzymać łzy.
- Właściwie to dzieci. Trojaczki… - uśmiechnęłam się słabo.
- To dopiero trzeci miesiąc, a my już planujemy ich kariery – z lekkim rozbawieniem stwierdził ojciec moich wyimaginowanych dzieci. - Wie pani, specjalnie szukaliśmy czegoś w tej okolicy. Tutaj niedaleko są dwie świetne szkoły, zaraz obok nas basen, biblioteka… Ale to nic… W końcu mogą się uczyć w tej podstawówce obok domu Twojej matki. Co prawda powybijane szyby w oknach nie wróżą zbyt dobrze, ale nie wolno oceniać książki po okładce.
- Tak, chodzi tam grupka dzieci chorych na raka, więc to musi być przyjazna i tolerancyjna szkoła. Ci łysi młodzieńcy mają takie świetne tatuaże! Widziałeś ich? Jeden ma na twarzy pięknego węża! Na pewno pasjonuje się terrarystyką.
Kątem oka widziałam przerażenie na ICH twarzach.
- Em… Przepraszam… - zaczął pan Becket. - Ale czy w tym wypadku, na pewno mają państwo pieniądze na zakup mieszkania?
- Tak. Mój bogaty wujek dowiedziawszy się o naszej sytuacji postanowił nam pomóc. Problem leży w tym, że postawił nam szereg warunków… Sfinansuje nam mieszkanie, ale tylko w Nowym Jorku i tylko jeżeli w spadku przekażemy je jego córce, albo wnukom. Zależy jak będzie wyglądała sytuacja- wyjaśnił im Bucky.
- Pomyśleliśmy, ze to bardzo miło z jego strony. Pomieszkamy tu przez lata, wychowamy tu nasze dzieci, a przez ten czas zaoszczędzimy na coś mniejszego. Ale proszę się nie przejmować… jakoś sobie poradzimy…  - odparłam.
- Oczywiście, w końcu są spore szanse, że znajdę inną pracę. Podobno szukają kogoś do pomocy przy ekshumacji zwłok. Co prawda w innym mieście, ale to tylko dwadzieścia pięć kilometrów w jedną stronę, więc mogę dojeżdżać rowerem.
- Właściwie to mogłabym sprzedać nerkę, skoro obydwie mam sprawne. Oh! Moglibyśmy wtedy nawet kupić choinkę na święta i ją przystroić! Wyobrażasz to sobie!
- Jesteś taka przedsiębiorcza! - Bucky powiedział to dopiero po chwili i szybko przytulił mnie tak, żeby ukryć twarz, bo inaczej na pewno wybuchnął by śmiechem. Ja jakoś się trzymałam, ale byłam już o „-” tyle.
- Mój Boże! Rezygnujemy natychmiast! - wykrzyknęła ONA. - Richard! Musisz znaleźć coś innego. Ja bardzo państwa przepraszam, nie wiedzieliśmy jaka jest sytuacja… naprawdę bardzo przepraszam.
Zawinęła się z mężem natychmiast. 
Pan Becket miał łzy w oczach, gdy patrzył na nasz romantyczny pocałunek i szczęśliwe uśmiechy od ucha do ucha. Bucky wyjął z kieszeni czek i podał go, zanim zdążyłam zauważyć kto go wypisał. Ale dane mi było się dowiedzieć, bowiem pan Becket podniósł z karteczki wzrok, a jego twarz wyrażała najczystsze zdumienie.
- A więc Tony Stark ma córkę? Plotki są prawdziwe?
Milczeliśmy. 
Odszedł, kręcąc głową. Usłyszałam jeszcze jak szepcze do siebie „niebywałe...”, po czym zatrzymał się w korytarzu. 
- Proszę za mną. Sprawdzimy autentyczność czeku i jeśli wszystko jest w porządku, to od razu przekazuję państwu klucze i to z największą radością!
I tak właśnie zyskaliśmy nasze IDEALNE gniazdko. 
Bo czek był autentyczny. Wujek Stark nie kantował. Tym razem.