poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Zupełnie zwyczajny dzień

Było spokojnie, ciepło i miło. Owinięta w kołdrę leżałam na mięciutkim łóżku, czując na twarzy promienie słońca. Dopiero wybudziłam się z cudownego snu i wciąż jeszcze analizowałam go w głowie, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, że dawno nie czułam się tak dobrze o poranku. Pozwoliłam sobie na jeszcze chwilę błogości, a później przeciągnęłam się i w końcu otworzyłam oczy. 
Pierwszym co zobaczyłam była uśmiechnięta mordka Pietra i wtedy dopiero przypomniałam sobie gdzie jestem. Ale nie obeszło mnie to za bardzo, bowiem jedną nogą wciąż przebywałam w krainie snów. Odpowiedziałam mu przyjaznym uśmiechem. 
- Dzień dobry, rusałko – powiedział.
- Mhm… - odparłam.
Sekundę później obok mnie leżała tacka z naleśnikami z nutellą i ze szklanką soku pomarańczowego. Kolejną sekundę później stał tam także wazonik z małą, jeszcze nie rozkwitłą różyczką. Parsknęłam śmiechem i ukryłam twarz w poduszce, licząc że nie widział jak bardzo mnie to ucieszyło. Ale słyszałam, że on też się śmiał, po czym wstał i szerzej rozsunął firany. 
- Wygląda na to, że Twoje mróweczki już pilnie pracują – westchnął, wpatrując się w widok za oknem.
Przeczołgałam się przez całe łóżko i dołączyłam do niego. Nie mam pojęcia skąd ta nagła ciekawość, ale niech będzie. 
Na czworoboku widziałam siwego konia i amazonkę z czarnym warkoczem. To Frida ćwiczyła piaffy z Tenerife Sea. Na płotku siedziała Elodie i uważnie obserwowała ich poczynania. 
- Taak, ja też powinnam – odparłam, biorąc głęboki oddech.
Poczułam, że Q przytula mnie od tyłu i kładzie podbródek na moim ramieniu. To totalnie wyłączyło moje zdrowe rozumowanie na kilka długich sekund, a może nawet minut. Kiedy w końcu się ocknęłam, delikatnie odplątałam z siebie jego ręce i wciąż je trzymając (oczywiście po to, by przypadkiem nie zaplątały się znowu) popatrzyłam na niego z powagą. 
- Nie rób tego – powiedziałam łagodnym tonem.
- Czego…?
Uniósł kącik ust i z miną niewiniątka zbliżył się do mnie, emanując ciepłem i słodkością… i było cholernie trudno się powstrzymać. 
Musiałam mocno ugryźć się w policzki, by jakoś powstrzymać uśmiech.
- Nie bądź sobą – odparłam, po czym wniosłam się na wyżyny asertywności i odeszłam, żeby zabrać spod łóżka swoje buty.
- Ale to właśnie za to mnie kochasz, co nie?
Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, które spowodowało u niego krótki wybuch śmiechu, po czym zabrałam swoje śniadanie i ruszyłam z nim do kuchni. Z tym śniadaniem. Ale Q przypałętał się sam. 
Po drodze zerknęłam do salonu, który wyglądał jak pobojowisko, więc nawet nie było gdzie w spokoju zjeść. Ostatecznie zaparkowałam swój tyłek na tarasie, gdzie znajdowała się huśtawka. Miałam stamtąd jako taki widok na trening Tenerife'a. 
- A tak na poważnie to… - zaczął Q, ale przerwałam mu, nie odwracając wzroku od konia.
- Ty i bycie poważnym?
- Zdarza się.
- Coś takiego…
- Wiesz co! Chciałem powiedzieć dziękuję, ale teraz to mi się odechciało. - Pokazał mi język i nagle trzymał w ręku jednego z dwóch moich naleśników.
- Ej!
Wzruszył ramionami, uśmiechając się, a ja przyłożyłam mu łokciem w żebra. Biedny przyjechał się odstresować, a ja go ciągle bije. Zjadłam nie odzywając się, a cisza była na tyle przyjemna, że jeszcze przez dość długi czas po prostu tam siedzieliśmy. Trzymałam w dłoni mój kwiatek, obracając go na wszystkie strony z rosnącym podziwem, że jeszcze jakoś się trzyma. To był nie lada wyczyn przy spotkaniu ze mną. 
Friday skończyła już trening i wróciła do stajni, więc zrobiło się zupełnie cicho i pusto. 
Było tak aż do momentu, gdy usłyszeliśmy pukanie w drewnianą kolumnę znajdującą się kilka metrów dalej. Natychmiast popatrzyliśmy w tamtą stronę, by dostrzec Bucky'ego.
- Myślałam, że nie przyjedziesz – powiedziałam, idąc w jego stronę, by za chwilę go przytulić.
- Przepraszam, laleczko. Podwójna zmiana planów… Coś mnie ominęło?
- Mustang z dzikiej doliny i naleśniki – odparłam bez zawahania. - Zmiana planów czy po prostu mnie testowałeś…? - zmrużyłam oczy, przyglądając mu się, ale tylko parsknął śmiechem.
- Nie martw się. A Ty – wskazał na Quicksilvera – szykuj się i jedziemy. Tylko tak, żeby Cię nikt nie rozpoznał. 
Nie wiem kto był bardziej zaskoczony, a kto bardziej przerażony, ale przez jakąś minutę panowała pełna konsternacji cisza. 
- G-gdzie? - zapytałam w końcu.
- Na męski wypad – odpowiedział pogodnie i pocałował mnie w czubek głowy, po czym dodał szeptem: - spokojnie, przecież go nie zabiję.
Ale jakoś mnie nie przekonał. 
Q przez chwilę gapił się na niego, analizując sytuację, a kilka sekund później stał już tuż obok z brązowymi włosami i jakąś dziwaczną doczepioną brodą. Skrzywiłam się i wymsknęło mi się jakieś „fuj”, ale on tylko zareagował śmiechem. Bucky za chwilę wyjął z kieszeni dwie czapki z daszkiem i jedną z nich podał Q. 
Przepuścił Pietra w drodze do schodów, przy okazji poklepując go po ramieniu a moją oniemiałą postać skwitował tylko puszczeniem oczka i przesłaniem całusa. Minutę później już ich nie było. A ja nadal stałam tam jak głupia i patrzyłam w dal. 

Musiałam się czymś zająć, więc zajęłam się trenowaniem koni. Na pierwszy ogień poszła Omega. Była to nasza pierwsza jazda i chociaż na początku obie uparcie walczyłyśmy o przywództwo, to druga część treningu minęła nam absolutnie cudownie. Nawet troszkę poskakałyśmy. 
Następnie wzięłam Ariela na plac i trochę sobie potruchtaliśmy. Po tym byłam już zbyt zmęczona, więc wzięłam miotłę i trochę ogarnęłam korytarz w „kobylarni”. Nadeszła pora obiadowa, więc grzecznie zgłosiłam się do kuchni. 
- Coś Ty taka blada? - zapytała Megan, która miała wtedy dyżur i przygotowywała spaghetti.
Niepewnie na nią zerknęłam, ale ostatecznie zdecydowałam się powiedzieć co nieco. 
- Bucky zabrał Pietra na jakąś „męską wyprawę” i umieram ze strachu. To tak w skrócie.
Nie oczekiwałam wielkiej fali pocieszenia, ale mogła się przynajmniej powstrzymać od śmiechu. 
- Jezu, chciałabym to zobaczyć! - pisnęła rozradowana.
I jej marzenie się spełniło. 
Przyszedł sms od Bucky'ego.
„<Będziemy późno, jest super!>
- Boże…
Megan natychmiast wyrwała mi telefon, ignorując przypalający się sos i ryknęła jeszcze większym śmiechem. W kuchni pojawiło się kilka osób i wszyscy chcieli znać powód tego dzikiego chichotu.  Przekazywali sobie moją komórkę z rąk do rąk i chociaż próbowałam, NAPRAWDĘ MOCNO PRÓBOWAŁAM, nie udało mi się jej zabrać i po chwili wszyscy już wiedzieli co się dzieje. 
- Ale popatrz na niego, jaki jest szczęśliwy… muszą się świetnie bawić! Przesłałam to do siebie, okej?
- Ruska, ale jak oni zostaną najlepszymi kumplami to będziesz szczęściarą – stwierdziła Audrey. - Nie będziesz musiała wybierać.
- Wbrew pozorom to przerażająca wizja… - mruknęłam.
- Dlaczego?… - Wciąż uśmiechnięta usiadła obok, z zadziornymi iskierkami w oczach. - Wyobraź to sobie. Mogłabyś mieć obydwóch w swoim pokoju… zero nerwów, sam relaks…
- Jezu – prychnęłam i rzuciłam jej mordercze spojrzenie.
Oczywiście wszyscy jeszcze długo świetnie się bawili, dokuczając mi, a ja naprawdę strasznie się martwiłam. Zjadłam obiad najszybciej jak się dało i poszłam do siebie, żeby wziąć długi, odprężający prysznic. Jedyne co mogłam jeszcze zrobić, to pojeżdżenie kilka koni. Tylko wtedy skupiałam się na czymś innym. A więc w ruch poszedł Dramat, poszła Muza, a nawet i Mashar. Ostatecznie wyszłam ze stajni koło dwudziestej, kiedy dałam już jeść wszystkim koniom. Stajenni cieszyli się z wolnego wieczoru, a ja z przerwy w nałogowym analizowaniu sytuacji. Wchodziłam właśnie po schodach, kiedy na podwórku zaparkował mój samochód, który Bucky sobie pożyczył. Wysiedli z niego roześmiani, zadowoleni, szturchając się jak starzy, dobrzy kumple. Wbiło mnie w ziemie, ale zmęczenie też robiło swoje  i przez myśl przeszło mi nawet, że to halucynacje. 
- Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha – Bucky pokonał schody dwoma susami i pocałował mnie, po czym nie czekając na odpowiedź wszedł do domu.
Q uśmiechnął się do siebie i zaraz pojawił się obok mnie. 
- Nie jest taki zły – stwierdził, wzruszając ramionami.
- Boże, „nie jest taki zły”, kiedy ja tu odchodzę od zmysłów…
- Martwisz się o mnie? - zapytał z tym swoim uśmieszkiem, ale mi do śmiechu aż tak bardzo nie było.
- Oczywiście, że się o Ciebie martwię, idioto – westchnęłam.
Wyraz jego twarzy na chwilę się zmienił, ale zaraz znowu był uśmiechnięty. Schował dłonie w kieszeniach spodni i skinął głową. 
- Do jutra – powiedział i zszedł na podwórko.
- Naleśnikowych snów, żebyś nie musiał mi ich kraść!
Obrócił się na pięcie, parsknąwszy śmiechem i pokręcił głową. 
- Kradzione smakują lepiej!
- Jasne…
Uśmiechnęłam się i weszłam do domu, podczas gdy on wrócił do siebie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz