sobota, 18 marca 2017

Wspomnienia

Podczas obiadu Q się nie zjawił. Podczas deseru też nie. Ani podczas kolacji. Na początku się martwiłam i rozważałam odwiedzenie go, jednak koło godziny dwudziestej przed domem wylądował quinjet i wysiadł z niego Bucky. 
Moją pierwszą myślą było „cholera, zginę”, ale później wzięłam trzy głębokie oddechy i wyszłam mu na spotkanie. Zarzuciłam mu ręce na szyję i przywitałam się z całą serdecznością. Nie wiedzieliśmy się całe dwa dni. 
- Nie wiedziałam, że dziś przyjedziesz. Co jeśli nie zdążyłabym wyrzucić kochanka? Musisz się zapowiadać.
Uniósł brew i objął mnie w talii, zawracając ku drzwiom. Weszliśmy do kuchni, gdzie na stole wciąż leżały miski z ziemniakami i kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym.  
- Bierz co chcesz.
- Okej.
Uśmiechnął się i przytulił mnie tak, że znalazłam się dziesięć centymetrów nad podłogą. 
- Muszę jeszcze coś załatwić – szepnęłam. - Alex chciał zobaczyć Twoją rękę, podobno ma jakiś fajny pomysł na umieszczenie w niej lasera. - Puściłam mu oczko.
- W porządku, laleczko.  Jest u siebie?
- Mmm chyba tak. Wrócę za pół godziny.
- Idziesz się zająć nowym pupilkiem? - zapytał gdy byłam już w drodze do drzwi.
To pytanie zmroziło mi krew w żyłach. Powoli odwróciłam się i popatrzyłam na niego niepewnie. 
- P-pupilkiem?
- No tak, wieści szybko się rozchodzą…
Przez chwilę miałam w głowie zupełną pustkę, ale ostatecznie musiałam podjąć jakieś kroki.  Nie chciałam go okłamywać. Westchnęłam i postąpiłam kilka kroków do przodu. 
- Powinnam Ci od razu powiedzieć…  Ale obiecuję, że nie będzie sprawiał żadnych problemów! Tylko by spróbował…
- Wydawał się miły, kiedy go ostatnim razem widziałem.
- Jeśli się postara to jest miły. Przeżywa teraz dość ciężki czas i po prostu muszę się nim zaopiekować, inaczej wypominałabym to sobie do końca życia.
- A co się stało?
- Jego mama nie żyje i… nie radzi sobie z tym dobrze, chociaż może sprawiać inne wrażenie…
- O… nie wiedziałem, że konie są takie przywiązane do swoich rodziców…
- Sekunda, co? Konie?
- Yyy… no a co? Mówię przecież o koniu, którego kupiłaś od tej pensjonariuszki. Zaraz… to kim Ty się tak niby zaopiekowałaś?
- Cholera…
Moją pierwszą reakcją było rzucenie się ku drzwiom, ale w porę przypomniałam sobie, że miałam starać by się dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem, więc zatrzymałam się i zawróciłam. 
- Cóż… mogłam przygarnąć… pewnego… Quicksilvera…
- Jezu – Bucky pokręcił głową, przecierając dłonią twarz – serio? Rozmawialiśmy o tym.
- No wiem! Ale on był taki smutny! I nie mogłam mu przecież odmówić!
- Mhm, jasne. Na pewno Cię wkręca.
- Co to to nie. Nie kłamałby na ten temat – zaoponowałam. - Nie ma takiej możliwości.
- Zamierzam to sprawdzić.
- Rób co chcesz. Po prostu… eh, będę z powrotem za pół godziny i wtedy pogadamy, okej?
Skinął głową, zupełnie niezadowolony z obrotu spraw i niemal natychmiast poszedł na górę. 
- Świetnie – westchnęłam.
Zabrałam z kuchni paczkę ciastek i ruszyłam w stronę domku gościnnego. Drzwi były otwarte, na parterze nie było zupełnie nikogo, nie dało się też usłyszeć absolutnie żadnych dźwięków. Ruszyłam zatem na pierwsze piętro by znaleźć pokój, w którym zatrzymał się Pietro. Mój pierwszy traf okazał się być szczęśliwym. 
Cichutko otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Leżał w łóżku, zagrzebany w kołdrze tak, że wystawała mu tylko głowa, chociaż było ponad dwadzieścia stopni. Miał niespokojny oddech, pewnie śniło mu się coś złego… 
Weszłam do środka, usiadłam na brzegu łóżka i ostrożnie dotknęłam jego ramienia. 
- Q…
Potrząsnęłam go, ale nie zareagował. Zaczął się tylko wiercić i oddychać jeszcze ciężej. Miałam już na niego krzyknąć, żeby się obudził, kiedy nagle podniósł się przerażony. Ten strach zamienił się w zaskoczenie, kiedy mnie zobaczył. 
- Już dobrze… - powiedziałam. - Przyniosłam ciasteczka.
- Lekarstwo na wszystko…
- Ale i tak powinieneś zjeść coś innego. Nie przyszedłeś na obiad. Ani na kolację.
- Ah… może jutro.
- Hah, nie ma mowy. Idziemy teraz. No już, zbieraj się, Maximoff.
- Nie odpuścisz, co?
- Nie.
- Już żałuję, że wpadłem na ten pomysł… - westchnął.
- Nie marudź jak stara baba, tylko ubieraj się i idziemy.
Dosłownie sekundę później stałam już pod drzwiami do domu. Q z rozbawieniem obserwował moją, pewnie zielonkawą, twarz, a ja starałam się trzymać pion mimo zawrotów głowy. 
- Mogłeś przynajmniej ostrzec… -mruknęłam.
- Przyzwyczaisz się – zapewnił mnie i zaraz weszliśmy do środka.
W kuchni postanowiliśmy zrobić tosty z nutellą. Q pilnował tostera, a ja poszłam poszukać Bucky'ego. Pomyślałam, że może znajdę go u Alexa, więc skierowałam się właśnie tam i zapukałam. 
- Wyszedł dwie minuty temu – odpowiedział, nawet nie kłopocząc się otwieraniem mi drzwi.
- O, cudownie.
- Ale… chyba poszedł na taras.
- Widzisz, czasami na coś się przydajesz! - zawołałam radośnie i wystukałam jeszcze na szybko jakąś melodyjkę. Po drodze na ganek zgarnęłam jeszcze Q i talerz pełny grzanek.
Bucky, Friday, Avery, Natalie, Evan i Nash siedzieli na wygodnych kanapach, a na stoliku ustawiono karafki i butelki z bardzo interesującymi zawartościami. Usiadłam w strategicznym miejscu między owym stolikiem a Bucky'm, który to od razu objął mnie ramieniem. Nie był już zły, co mnie bardzo uspokoiło. Q przekupił Nasha tostami, żeby móc usadowić się na najwygodniejszym fotelu. 
- Miałaś rację, nie kłamał – szepnął mi na ucho Żołnierz, a ja pokiwałam głową.
- Mówiłam Ci. Zacznij mnie w końcu słuchać to dobrze na tym wyjdziesz. - Szturchnęłam go ramieniem.
- No więc… to jakiś zjazd absolwentów? Czy żeby tu pracować trzeba być wychowankiem Xaviera? - zapytał Quick.
- Tak, to konieczny warunek – powiedziała Fri, rzucając mu zimne spojrzenie – bez świadectwa ukończenia naszej szkoły nawet nie mają co się tu pokazywać.  W ogóle jesteśmy antyludzcy, a w super wypasionym bunkrze pod stajnią trzymamy rakiety.
Zastanawiałam się co ją ugryzło, ale wolałam nawet nie pytać w obawie, że mnie zje. Nalałam sobie odrobinę tequili i obserwowałam. 
- Mojemu tacie by się spodobało. - Pokazał jej język, a potem popatrzył na Avery'ego. - Podobno się z nią ożeniłeś, co? Już żałujesz, czy jeszcze udajesz, że da się z nią wytrzymać?
Friday w ostatniej chwili rozmyśliła się, przed rzuceniem w niego szklanką. 
- O, jest jeszcze gorsza niż wcześniej.
- Za to Ty jesteś dokładnie takim samym żałosnym fanfaronem.
- Okej, okej, wystarczy – przerwałam, nawet nie chcąc myśleć do czego to doprowadzi.
Fri rzadko kiedy miała taki nastrój, ale go już miała, to należało słuchać swojego instynktu samozachowawczego uważniej niż zwykle.  
Podałam jej całą butelkę nalewki od Ilji, mówiąc „na zdrowie” i odetchnęłam, mając nadzieję, że to załatwi sprawę. 
- Hej, co Ty tu właściwie robisz? Widziałam światło w gościnnym. To Ty? - zapytała Nat, a on tylko skinął głową. - Więc?
- Więc co?
- No po co żeś przylazł?
- Miła jak zawsze.
Wywróciła oczami i napiła się, ale nikt nie podjął dalszej dyskusji, więc wychodziło na to, że Q jednak musi coś wymyślić. 
- Pomagam przy kilku misjach w waszym SO 2.0.
- Jezu, nie nazywaj tak tego, bo wyrwę Ci te siwe kudły.
- Mhm, jeśli mnie złapiesz. Nie macie jeszcze oficjalnej nazwy i wszyscy tak was nazywają.
- Cudownie – westchnęłam.
- Nie wszyscy. S.H.IE.L.D. nawet w oficjalnych raportach nazywa was, cytuję,  „zmutowane ciamajdy” - powiedział Bucky z łobuzerskim uśmiechem.
- O, dziękuję, że się tym z nami podzieliłeś – odparłam, posyłając mu mordercze spojrzenie, co tylko wprawiło go w weselszy nastrój.
- Daj spokój – stwierdził Evan – zobaczą co potrafimy to szybko znajdą lepsze określenia. Na przykład „Ci, którzy znowu skopali nam dupska”.
- Podoba mi się to – pokiwałam głową. 
- Mhm, dobre, jutro zrobię plakaty z tym hasłem – powiedziała Nat, ale bez nawet cienia choćby udawanego entuzjazmu.
- Eh, nazywali nas dużo gorzej – stwierdziła Fri i pociągnęła długiego łyka z butelki.
- Tiaa, mistrzem w wymyślaniu tych fantazyjnych określeń był nie kto inny tylko Profesor Logan… - Q popatrzył na mnie zaczepnie, a Natalie i Evan wymienili spojrzenia i w tej samej chwili wybuchnęli śmiechem, wspominając zapewne jedna z wielu okazji, gdzie tatuś mógł się popisać słowotwórstwem.
- Boże, pamiętacie jak zabraliśmy X-jeta w środku nocy i polecieliśmy na wycieczkę krajoznawczą… ? - Zaczęłam, przypominając sobie tę sytuację.
- Jezuuuuu! - Natalie pisnęła. - Kiedy później przed dwa miesiące szorowałam cały dom to żałowałam, ale teraz myślę, że to była jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam…. Zrobiliśmy!
- A Ty,  mała mendo, na to wpadłaś i nas przekonałaś! - Rzuciłam w zawstydzoną Friday kostką lodu z mojej szklanki. - I nie wiem jakim cudem się nie rozbiliśmy…
- Kitty – odparł Evan – Kitty prze… przeniknęła nas przez tę górę…
- A no tak!
- Ej, a pamiętacie jak wtedy przyjechali nowi uczniowie i podczas wieczorku zapoznawczego Sam przebił wszyyystkie pokoje na drugim piętrze?! - Natalie udzieliło się podekscytowanie. Może to wspomnienia, a może już trzecia szklanka rumu.
- Ciężko zapomnieć, kiedy się mieszkało na drugim piętrze – mruknął Q, ale z uśmiechem.
- Wiecie czego jeszcze nigdy nie zapomnimy? - zapytałam, przypatrując się Nat , która chyba wpadła na to, do czego zmierzam. - Tak! O wielkim wejściu panny Natalie Queen!
- O rany, pierwszą noc wszyscy spędzili w namiotach w ogrodzie… - Evan popatrzył na nią chichocząc. Starał się nie śmiać na głos i powstrzymywał się tak bardzo, że myślałam, że zaraz się tu udusi.
- Nie chciałam wysadzić tego reaktora!
- No jasne, wypadki chodzą po ludziach. Niech rzuci kamieniem ten, kto przynajmniej raz w życiu nie wysadził reaktora, pff – powiedziałam, wzruszając ramionami.
- A Ty się tak nie chichraj, bo wszyscy pamiętają Twój wielki popis podczas apelu.
- Serio? - Evan mocno się zdziwił, a ja zdziwiłam się jego reakcją.
- No jasne! To przez Ciebie później mieliśmy pięciogodzinny trening z tatusiem! Boże, nienawidziłam Cię za to – parsknęłam śmiechem, ale on nie był przekonany, że tylko żartuję.
- Ja też! Pamiętasz te czasy, gdy znajdywałeś olej w swoim szamponie, albo ciasteczka z pastą do zębów zamiast kremu? Boże nie byłam wybitną pranksterką, ale zostałeś moim jedynym królikiem doświadczalnym w zemście za to – Nat uśmiechnęła się do niego najsłodziej jak potrafiła.
- To i tak było nic w porównaniu do zemsty Bobby'ego. Zamrażał mi WSZYSTKO. Budziłem się rano pod zamrożoną kołdrą, szedłem do łazienki, otwierając zamarznięte drzwi, idąc po zmarzniętej podłodze… Wiedział co mnie wkurzy najbardziej, kiedy nie mogłem używać mocy.
- Biedactwo… wcale mi Cię nie szkoda! - prychnęła Nat. - Ale tak swoją drogą to Bobby się przydawał. Szczególnie latem. Zamrażał nam to jeziorko na błoniach i mogliśmy się ślizgać na lodzie przy trzydziestu stopniach! Jeju, to było super! Musimy przekonać Vincenta żeby tak kiedyś zrobił!
- Vincent? - zapytał Q, który jeszcze nie miał okazji go poznać. Dzięki Bogu.
- Taa, Ruska go przygarnęła, bo wygląda jak Ty. No i potrafi różne fajne czary.
Nigdy w życiu mordercze spojrzenie nie wyszło mi tak dobrze jak to, które posłałam Natalie. 
- Co Ty powiesz…? - zapytał, patrząc jednak na mnie, chociaż bardzo starałam się ukryć za rozpuszczonymi włosami i szklanką, do której przed chwilą dolałam sobie hojną dawkę tequili.
- No ale kiedy pierwszy raz Cię zobaczyła to stwierdziła, że wyglądasz jak czubek – postanowiła wtrącić się Friday, która długo zachowywała milczenie. - Naprawdę, nie patrz tak na mnie. Zobaczyłyśmy Cię i jak na komendę parsknęłyśmy śmiechem. Z resztą nie tylko my. Okej, będę się już zbierać. Już prawie dziesiąta…
- Pójdę z Tobą – powiedziałam i natychmiast wstałam z miejsca, by dogonić ją w drodze do wyjścia.
Chciałam pogadać z nią o tym, co ją gryzło no i przy okazji uniknąć tych spojrzeń. To może być ciężki czas dla mojej psychiki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz