Właśnie skończyłam trening crossowy z Virtual Reality. Zwalniając do kłusa po ostatniej przeszkodzie klepałam klacz i cieszyłam się z dobrze wykonanej roboty. Kiedy w końcu dałyśmy upust naszej emocji, przeszłyśmy do stępa. Wtedy zauważyłam jakąś postać wśród drzew przy torze. Rea chyba zauważyła to w tym samym czasie, bo spojrzała w tamtą stronę i postawiła uszy na baczność. Zatrzymałam się, a dosłownie pół sekundy później z zaskoczeniem odnotowałam obecność Quicksilvera tuż obok mojego konia. Reality w pierwszym odruchu odskoczyła na bok i ustawiła się w gotowości do ataku.
- Co do diabła?! - warknęłam, starając się głaskaniem uspokoić Reę.
- A… wybacz… - Uśmiechnął się niepewnie, zerkając na wkurzoną klacz.
- Co tu robisz? - zapytałam, kiedy odzyskałam wewnętrzną równowagę. Ruszyłam stępem i gestem kazałam mu iść za sobą, bo po takim wysiłku nie chciałam żeby Reality stała te 10 minut, zanim się dowiem o co chodzi.
- No wiesz… tylko… Mogę u Ciebie zostać przez chwilę?
Popatrzyłam na niego, ale tylko do momentu aż on popatrzył na mnie. Ta mina porzuconego szczeniaczka nie wróżyła nic dobrego. Rea była obrażona i nie zareagowała gdy chciałam ją zatrzymać, więc zrezygnowałam z tego pomysłu i tylko westchnęłam.
- Coś się stało?… Znowu się w coś wpakowałeś, prawda? Albo dziewczyna Cię rzuciła i liczysz, że ja Cię pocieszę?
- Nie tym razem.
Był naprawdę, ale to naprawdę przybity. Nie pamiętałam żebym kiedykolwiek widziała go w takim humorze. Rea ponownie mnie olała i nie zatrzymała się, kiedy ją o to poprosiłam. Tym razem jednak byłam bardziej uparta i mimo wszystko zatrzymałam konia. Zeskoczyłam na ziemie i zaczęłam iść, prowadząc ją za wodze, co potraktowała jak osobistą zdradę i przez chwilę trochę się szarpała.
- Hej, powiedz mi…
Przez dłuższy czas szliśmy w zupełnej ciszy. Ciągle zerkałam na niego, chcąc jakoś zachęcić go do rozmowy (co samo w sobie było dla mnie przedziwną i nienaturalną sytuacją), ale sama nie wiedziałam co powiedzieć. Do stajni mieliśmy jeszcze jakieś dwa kilometry, a dalej nie wiedziałam w czym rzecz. Zatrzymałam konia i zwróciłam się do Q z miną sugerującą, że ma mi natychmiast powiedzieć co jest z nim nie tak, albo wyciągnę to z niego innymi metodami. Bardzo nieprzyjemnymi.
- No co? Ktoś umarł, czy co?
Widząc jego minę zaraz pożałowałam swoich słów. Starał się patrzeć wszędzie tylko nie na mnie, głównie gdzieś w stronę chmur. Chyba bardzo chciał mi powiedzieć, ale równie mocno nie chciał o tym mówić w ogóle.
- Pamiętasz moją mamę?… - zapytał tak cicho, że ledwie go usłyszałam, ale kiedy te słowa do mnie dotarły i zrozumiałam ich sens natychmiast przytuliłam go z całej siły. Musiał bardzo tego potrzebować, odwzajemnił uścisk opierając głowę na moim ramieniu i głośno wypuścił z siebie wstrzymywane powietrze.
- Kiedy to się stało…? - zapytałam szeptem.
- Trzy miesiące temu – odpowiedział jeszcze ciszej niż wcześniej.
Przez chwilę staliśmy tak w zupełnej ciszy, w samym środku lasu, z koniem który zaczynał niecierpliwie kopać nogą o ziemię. Te kopnięcia musiały przywołać Q do rzeczywistości. Odsunął się ode mnie, od razu się odwracając. Zaczął powoli iść, więc chcąc nie chcąc delikatnie szarpnęłam Reę, odciągając ją od trawy, po czym ruszyłam za nim.
- Wanda zniknęła, ale nawet nie mam ochoty jej szukać – rzucił od niechcenia po kilku minutach wędrówki.
Trzymał ręce w kieszeniach i nie podnosił wzroku znad ziemi. Co jakiś czas kopał jakiś kamyk na swojej drodze, ale poza tym wydawał się być myślami nieobecny.
- Słyszałam, że pomaga Avengers… - powiedziałam nieśmiało, zerkając na niego.
Parsknął śmiechem, ale równie dobrze mogło to być prychnięcie. Pilnował, by wyprzedzać mnie o jakieś pół kroku.
- Tak? Wszystko jedno.
- Możesz zostać ile tylko chcesz – zapewniłam go, chcąc delikatnie zmienić temat. - Mamy wolne pokoje w domku gościnnym, jest teraz właściwie cały pusty. Trzeba tam tylko trochę ogarnąć, bo na meblach zebrała się przynajmniej metrowa warstwa kurzu.
- Załatwię to w dziesięć sekund.
- Co tak długo? - Szturchnęłam go ramieniem, a on odpowiedział mi na to niemal niezauważalnym uśmiechem, ale jednak uśmiechem.
Kiedy dotarliśmy do stajni wskazałam Q kierunek do domu, a sama ruszyłam w stronę karuzeli, żeby wypuścić tam niezadowoloną Reality. Chyba się na mnie śmiertelnie obraziła i już nigdy nie zdołam zdobyć przebaczenia… No cóż. Odniosłam sprzęt do siodlarni, gdzie spotkałam Nat i razem z nią udałam się do domu. W kuchni zobaczyłyśmy Evana, desperacko próbującego zabrać Q kawałek pizzy, którą ten najpewniej mu ukradł. Natalie nawet nie pytała tylko od razu wypatrzyła pudełko, gdzie leżał sobie jeszcze jeden kawałek, po czym sama go porwała. Evan, widząc to, wyjął z kieszeni zapalniczkę. W tej samej sekundzie, w której pojawił się ogień, obydwa kawałki pizzy zapaliły się… i spadły na podłogę. Po chwili w tych miejscach widać było jedynie dwie kupki popiołu.
- Jezu… Czy ja się cofnęłam w czasie o dziesięć lat?! - na progu pomieszczenia pojawiła się Friday, kręcąc głową z politowaniem.
- Dzieci pozostają dziećmi, racja Johny? - Q poklepał Evana po ramieniu, ale skonsternowane spojrzenia wszystkich zebranych nieco zachwiały jego pewnością siebie. - Co?
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, a nie zostanie z Ciebie nawet to – odpowiedział lodowatym tonem, wskazując na te… pizze…
- Rany, wrażliwy się zrobiłeś… To co? - Q popatrzył na mnie. - Pokażesz mi swój pokój? - Teraz stał tuż obok, z tym swoim uśmieszkiem.
Wywróciłam oczami, łapiąc go za rękę i wyprowadzając z domu.
- Mówiłam Ci, że oficjalnie John Allerdyce jest martwy. Groźni ludzie chcieli go żywego, więc musieliśmy coś zrobić. Więc wiesz, buzia na kłódkę i nikomu ani mru mru.
- Jasne, „laleczko”.
- Hej! - zatrzymałam się i posłałam mu mordercze spojrzenie.
- No co? - On dobrze wiedział co, chichocząc pod nosem szedł dalej. Domek dla gości było bardzo dobrze widać nawet spod domu. - Nawet nie wyglądasz jak Barbie. Chyba, że taka po przejściach, no bo…
Poczyniłam próbę przyłożenia mu w ramię, ale skubaniec oczywiście był już dwa metry dalej i prawie wywaliłam się, gdy uderzyłam powietrze.
- Nie, serio. To głupia ksywka. „Laleczka”, pff… To bardzo głupia ksywka.
- Tak? A Twoje „księżniczko” to niby było lepsze?
- No jasne! Wolałabyś być księżniczką, czy lalką? Szczerze, Liv, jesteśmy tu sami. Tylko Ty, ja i komary.
- Zaczynam poważnie kwestionować Twoje intencje. Okej, klucz jest pod wycieraczką – powiedziałam, gdy stanęliśmy na ganku przed drzwiami wejściowymi.
- Oczywiście, że jest pod wycieraczką – westchnął teatralnie i praktycznie w tej samej chwili trzymał już klucz, którym otworzył drzwi i pchnął je z taką miną, jakby miał zobaczyć wnętrze pokryte dwustuletnimi pajęczynami. - Przytulnie…
Przepuścił mnie w drzwiach i gdy byliśmy już w środku od razu poprowadziłam go do kuchni.
- Możesz sobie zrobić zakupy, ale prościej będzie jeśli będziesz przychodził jeść do nas. Znając Twoje nawyki, żywiłbyś się jedynie chipsami.
- Hej, nie zapominaj o twinkies, okej?
- Mhm, a na górze są pokoje. Wybierz sobie którykolwiek.
Rozejrzałam się wokoło, dochodząc do wniosku, że w sumie to jest tu całkiem czysto i zadowolona zawróciłam w kierunku drzwi. Chciałam jeszcze coś powiedzieć, więc odwróciłam się w stronę Q, ale jego nie było już tam, gdzie widziałam go ostatnim razem. Stwierdziłam, że poszedł pozwiedzać i wzruszając ramionami ponownie się odwróciłam, ale nie dane mi było tego zrobić, bo uderzyłam w coś… co było Q. No oczywiście.
Podniosłam wzrok, ale tym razem nie miał na twarzy tego swojego uśmieszku. To był zwyczajny, miły uśmiech.
- Czemu?…
- Bałem się, że od razu się na mnie rzucisz i zaciągniesz do łóżka, a ja jeszcze nie jestem na to gotowy… - westchnął, a zaraz potem oberwał. Tym razem nie uciekł i tylko próbował powstrzymać śmiech.
- Nie masz się czego obawiać, Maximoff – rzuciłam, starając się zachować w miarę surową minę.
- Zobaczymy ile wytrzymasz – stwierdził, opierając się o framugę drzwi.
Minęłam go, już trochę poddając się w kwestii nie uśmiechania się i pokręciłam głową.
- Martwiłabym się raczej o to jak długo Ty wytrzymasz – rzuciłam, schodząc po schodach, a pożałowałam jeszcze w tej samej sekundzie, modląc się, by zaraz nie stanął przede mną, bo pewnie żadne z nas by nie wytrzymało. Ekhm, to znaczy… Ojej, właśnie ktoś dzwoni! Koniec tego dobrego, czas zająć się resztą rumaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz