Spało mi się naprawdę nieźle. Słowo daję, że sen o małych kaczuszkach był uroczy, kołderka ciepła, a mruczący kot, który spał na poduszce obok mojej głowy tylko potęgował to błogie uczucie. I mogło być tak pięknie aż do samego, samiuteńkiego rana (czyli południa). Ale nie!
Bziuuuuu! Bziuuuuuu!
Wibrujący na szafce telefon nie pozwolił się zignorować, jak zaplanowałam to sobie, gdy się uruchomił. Wkurzona na maksa w końcu usiadłam na łóżku i przeciągnęłam palcem po ekranie z taką siłą, że telefon prawie wypadł mi z ręki.
- CZEGO? - warknęłam, nie sprawdzając nawet kto dzwonił.
Gdzieś tam głęboko w serduszku liczyłam, że nie był to minister bezpieczeństwa narodowego, bo pewnie nie wahałby się już dłużej nad zakończeniem mojej działalności.
- Dzień dobry, laleczko. Ja też się bardzo cieszę, że Cię słyszę! - odpowiedział mi radosny James Buchanan Barnes.
- JA ŚPIĘ! A MÓJ SEN JEST ŚWIĘTY! LEPIEJ ŻEBYŚ MIAŁ POWAŻNE KŁOPOTY, BO INACZEJ GWARANTUJĘ CI, ŻE BĘDZIESZ JE MIAŁ – wysyczałam, wściekła.
Zasada przetrwania numer jeden: nigdy nie budzić Ruski. Nigdy.
- Ochłoń, skarbie. Znalazłem to!
- Co, do diabła…?
Popatrzyłam na kota, który popatrzył na mnie, również nie wiedząc, co takiego znalazł Barnes.
- To mieszkanie!
W skupieniu patrzyłam na podłogę, moje zwoje mózgowe starały się jak mogły, trybiki poruszały się coraz szybciej… czym ten typ do mnie mówi? Aha!
- Aha! Ale mówisz tak już z czwarty raz w tym miesiącu, wiesz? I żadne z nich nie było nawet warte uwagi. Jesteś w tym beznadziejny, pogódź się z tym.
- Nie, nie, nie. To jest idealne. Musisz szybko przyjechać, bo są tu już inni chętni i chcą nam je sprzątnąć. Już zabukowałem Ci bilet, laleczko.
- Że co zrobiłeś? Zaraz, Ty w ogóle potrafisz… zresztą, mniejsza o to. Nigdzie nie jadę, jest mi wygodnie tutaj i nie mam zamiaru biec na lotnisko.
- Nie każę Ci zaraz biec, możesz wziąć samochód. Nie jestem okrutny, jasne?
- Bardzo śmieszne.
- Liv, serio. Spodoba Ci się! To jest to! To jedno jedyne! Niesamowite!
- Cena też jest niesamowita?
- Eh… - powoli chyba tracić cierpliwość, a we mnie pojawiła się iskierka nadziei.
Jeśli będę narzekać dostatecznie długo, to da mi spokój i będę mogła dalej śnić o kaczuszkach. Dobry plan, Rus. Tak trzymaj.
Ale z moich rozmyślań nad własną przebiegłością i sprytem wyrwało mnie powiadomienie o otrzymaniu zdjęcia. I wtedy je otworzyłam…
- Jasna cholera… - wyrwało mi się, zapominając, że wciąż mam kochanka na linii.
- Masz wszystko w mailu. I błagam, szybko!
- Będę jak błyskawica! Bardzo niewyspana, ale wciąż błyskawica!
- Dobra, błyskawico. Widzimy się na lotnisku.
Natychmiast wyskoczyłam spod tej ciepłej kołderki. Wciągnęłam na siebie jakieś spodnie, jakie skarpety i jakąś bluzkę. Zauważyłam, że „jakieś spodnie” to poobklejane sianem bryczesy. Przez kilka sekund rozważałam czy są szanse, że mogę w nich zostać. Zmieniłam „jakie spodnie” na jakieś inne spodnie, uprzednio sprawdzając ich stan. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy w plecak i wybiegłam z pokoju. Założyłam w biegu buty, jednocześnie wchodząc w pocztę na telefonie i dowidziałam się, że bilety trzeba wydrukować w domu. Pobiegłam do pokoju, odpaliłam laptop i weszłam na pocztę by wydrukować bilety. Nie miałam podpiętej drukarki. Podpięłam drukarkę. Wydrukowałam bilety i zbiegłam na dół, żeby porwać z wieszaka kurtkę i kluczyki.
Podczas drogi na lotnisko dużo wspominałam. Wspominałam ten czas, gdy bawiłam się w nielegalne miejskie wyścigi i przy okazji sprawdzałam czy moje umiejętności nadal są na przyzwoitym poziomie. I były, bo dojechałam tam w 10 minut.
Dalej szło równie szybko, bo dotarłam doprawdy w ostatniej chwili. Wtedy wyobraziłam sobie Bucky'ego, który wykonuje w swojej głowie skomplikowane obliczenia pt. „ile dać jej czasu na dojazd”. Musiał albo bardzo we mnie wierzyć, albo bardziej mnie nienawidzić, chociaż jeśli chodzi o drugą opcję, to bardziej prawdopodobne było to, że na ramieniu siedział mu mały diabełek o imieniu Steve. Zacierał rączki i chichrał się pod nosem. Tak, na pewno było właśnie tak.
Podczas lotu dłuższą chwilę spędziłam w łazience. Kiedy tylko zobaczyłam się w lustrze poskoczyłam ze strachu i naprawdę nie wiedziałam jakim bogom dziękować za to, że nie byłam przeszukiwana w małym pustym pokoiku na lotnisku, bo wyglądałam jak szalona terrorystka. Ogarnęłam trochę włosy (czyt. zawinęłam je w jakiegoś pijanego koka, bo inaczej to ja całą wyglądałam jak po dwóch butelkach cięższego trunku), umyłam zęby (uprzednio wcinając zbożowy batonik, znaleziony w torbie. Może i miał kilka miesięcy, ale w tamtej chwili smakował jak niebo) i spryskałam się czymś, co chyba było perfumami, ale napis był po niemiecku. Czemu ja to w ogóle mam w torbie? Boże, co jeśli to była jakaś trucizna? W końcu jakie jest prawdopodobieństwo, że miałam przy sobie niemieckie perfumy, a to że miałam niemiecką truciznę? No właśnie.
Kiedy w końcu lot dobiegł końca, a lądowanie przebiegło pomyślnie, przedostałam się jakoś na halę. W tłumie już z daleka wypatrzyłam Bucky'ego, który wyglądał na bardzo dumnego z siebie. Przytulił mnie z całej siły i niemal natychmiast porwał do wyjścia.
- Musimy tam natychmiast jechać – powiedział z takim przejęciem, jakby chodziło o ratowanie świata. Musimy natychmiast ratować się przed pomieszkiwaniem w Stark Tower. NATYCHMIAST. To nie podlega dyskusji.
Taksówka.
Poranne korki.
I oto jesteśmy. Mieszkanie znajdowało się w sporej kamienicy, która chyba niedawno musiała zostać odrestaurowana i to z głową, bo wyglądała pięknie. Było stąd niedaleko do centrum. Właściwie to niedaleko do każdego miejsca. Weszliśmy na klatkę, a potem na pierwsze piętro i weszliśmy bez pukania. Ja siedziałam cicho i tylko podążałam za Barnesem, który osiągał właśnie apogeum swojego radosnego uniesienia. Ciągnął mnie za rękę i pokazywał palcem na kolejne przedmioty, na ściany, na lampy, na wszystko, bo słowem nie mógł się już odezwać. Za dużo szczęścia. Śmiałam się z niego, ale później faktycznie zaczęłam się rozglądać.
Wow.
Serio.
Zwiedzaliśmy pomieszczenia po kolei. Bucky wszystko mi tłumaczył, opowiadał z takim zafascynowaniem, że nie potrafiłam zachować poważnej twarzy. Jadalnie była cudowna! Miała idealny stół! Ale to takie IDEALNY! Taki jaki zawsze chciałam! I była tam też ławeczka, ciekawe krzesła i niesamowity kredens z naczyniami i innymi pierdółkami… Dalej było tylko lepiej. ZUPEŁNIE ZAKOCHAŁAM SIĘ W KUCHNI! Przepadałam. Była IDEALNA! Uwaga, będę często nadużywać tego słowa…
Uwielbiałam te lampy, ten stolik, ten kształt pomieszczenia, to okno, te krzesła. Uwielbiałam WSZYSTKO! Pobiegliśmy do salonu (tak, BIEGLIŚMY. NAPRAWDĘ. TRZYMAJĄC SIĘ ZA ŁAPKI JAK PARA DZIECIAKÓW NA FESTYNIE) i przyznam się bez bicia, że pisnęłam z radości i rzuciłam się na mego wybranka, by porządnie go uściskać. Skubany, naprawdę znalazł to idealne mieszkanie! Ta kanapa! I okno! I kącik z wygodnymi fotelami!
- Zobacz co jest tutaj… - powiedział, a w oczach tańczyły mu iskierki.
Spojrzałam na drzwi, które z ociąganiem rozsunął.
- Nie.
- Tak.
- NIE!
- TAK!
Mały, ukryty pokoik! BOŻE, IDEALNY! PRZEIDEALNY1 NAJIDEALNIEJSZY! I znowu musiałam się na niego rzucić, Boże, kiedyś mu złamię kręgosłup, tymi skokami. Zaczął się tak ze mną kręcić dookoła i zacieszać tak samo jak ja.
- O, wrócił pan! - usłyszeliśmy i oderwaliśmy się od siebie.
- Tak, panie Becket! Ekhm. Tak jak mówiłem, jest idealne – odparł Buck, siląc się na powagę, ale jemu też średnio to szło.
- Kocham to mieszkanie – wyznałam z pasją, godną bohaterki meksykańskiej telenoweli.
Miły pan wyglądał na bardzo zadowolonego. Był już dość stary, bo włosy poważnie mu siwiały, a jedynym co go wyróżniało, był zielony garnitur.
Wszystko zapowiadało się pomyślnie.
Ale wtedy weszli ONI.
ONI – sympatyczna para w średnim wieku, obrączki na palcach, uśmiechy na twarzach, duże pieniądze w portfelach (przypuszczalnie).
- Mam tu jeszcze drugą parę chętnych. Obejrzeli już państwo mieszkanie, prawda? - zapytał pan Becket.
- Owszem, wczoraj. Zdecydowaliśmy, że to dobra oferta – odparł ON.
- Tak, to całkiem niezła oferta i dla nas – odparłam trochę zbyt szybko i zbyt.. em, no mniejsza. Ale ONI i tak się tym specjalnie nie przejęli. Patrzyli tylko na pana Becketa wyczekująco. Jakby miał im wręczyć od razu klucze i pocałować w pierścień na do widzenia.
Skrzyżowałam z Bucky'm spojrzenia. Tak, musimy walczyć.
- Ja biorę tą paniusię, a Ty załatw gościa – szepnęłam i postąpiłam krok do przodu, ale on złapał mnie za ramię i cofnął z powrotem do siebie. - Co? Ah, świadek… Spoko, wymażemy mu pamięć i…
- Nie możesz! - powiedział odrobinę za głośno, bo zwrócił na siebie uwagę zebranych. - ...em… zrezygnować ze swoich marzeń! - dokończył pod wpływem presji. Uniosłam brew, zastanawiając się, o co mu w końcu chodzi. Bo z jednej nie rezygnuj z marzeń, a z drugiej nie możesz się ich pozbyć. To się ze sobą gryzie.
- Wiem, że jeżeli nie kupimy tego mieszkania to prawdopodobnie będziemy musieli wrócić do New Jersey, ale… musimy wierzyć, że się uda… - powiedział po chwili, trochę zbyt teatralnym głosem.
Ale przedstawienie się rozpoczęło.
- Jakie są na to szanse… W końcu i tak będziemy musieli tam wrócić i pracować w kopalni… - odpowiedziałam mu, naprawdę całkiem niezłym płaczliwym tonem. Pogratulowałam sobie w duchu.
- Nie martw się, jakoś sobie poradzimy…
- Ale lekarz upierał się, że oślepniesz, jeśli będziesz musiał codziennie pracować w takich warunkach po piętnaście godzin. Warunek był taki, że zamieszkamy tutaj. Za rogiem jest klinika. To miało się udać, ale… a-ale… - Wtedy wzniosłam się na wyżyny aktorstwa i popłakałam się. Z oczu leciały mi łzy wielkości grochu, a Bucky z czułością przytulał mnie do siebie i głaskał po plecach.
- Kochanie, nie wolno Ci się denerwować. To zaszkodzi dziecku… - powiedział, a jednocześnie mocniej mnie przytrzymał, bo wiedział, ze zaraz się szarpnę i strzelę mu najbardziej mordercze spojrzenie w swojej karierze.
- Ooh, spodziewa się pani dziecka? - zapytała nagle ONA.
Odwróciłam się do niej, udając, że staram się powstrzymać łzy.
- Właściwie to dzieci. Trojaczki… - uśmiechnęłam się słabo.
- To dopiero trzeci miesiąc, a my już planujemy ich kariery – z lekkim rozbawieniem stwierdził ojciec moich wyimaginowanych dzieci. - Wie pani, specjalnie szukaliśmy czegoś w tej okolicy. Tutaj niedaleko są dwie świetne szkoły, zaraz obok nas basen, biblioteka… Ale to nic… W końcu mogą się uczyć w tej podstawówce obok domu Twojej matki. Co prawda powybijane szyby w oknach nie wróżą zbyt dobrze, ale nie wolno oceniać książki po okładce.
- Tak, chodzi tam grupka dzieci chorych na raka, więc to musi być przyjazna i tolerancyjna szkoła. Ci łysi młodzieńcy mają takie świetne tatuaże! Widziałeś ich? Jeden ma na twarzy pięknego węża! Na pewno pasjonuje się terrarystyką.
Kątem oka widziałam przerażenie na ICH twarzach.
- Em… Przepraszam… - zaczął pan Becket. - Ale czy w tym wypadku, na pewno mają państwo pieniądze na zakup mieszkania?
- Tak. Mój bogaty wujek dowiedziawszy się o naszej sytuacji postanowił nam pomóc. Problem leży w tym, że postawił nam szereg warunków… Sfinansuje nam mieszkanie, ale tylko w Nowym Jorku i tylko jeżeli w spadku przekażemy je jego córce, albo wnukom. Zależy jak będzie wyglądała sytuacja- wyjaśnił im Bucky.
- Pomyśleliśmy, ze to bardzo miło z jego strony. Pomieszkamy tu przez lata, wychowamy tu nasze dzieci, a przez ten czas zaoszczędzimy na coś mniejszego. Ale proszę się nie przejmować… jakoś sobie poradzimy… - odparłam.
- Oczywiście, w końcu są spore szanse, że znajdę inną pracę. Podobno szukają kogoś do pomocy przy ekshumacji zwłok. Co prawda w innym mieście, ale to tylko dwadzieścia pięć kilometrów w jedną stronę, więc mogę dojeżdżać rowerem.
- Właściwie to mogłabym sprzedać nerkę, skoro obydwie mam sprawne. Oh! Moglibyśmy wtedy nawet kupić choinkę na święta i ją przystroić! Wyobrażasz to sobie!
- Jesteś taka przedsiębiorcza! - Bucky powiedział to dopiero po chwili i szybko przytulił mnie tak, żeby ukryć twarz, bo inaczej na pewno wybuchnął by śmiechem. Ja jakoś się trzymałam, ale byłam już o „-” tyle.
- Mój Boże! Rezygnujemy natychmiast! - wykrzyknęła ONA. - Richard! Musisz znaleźć coś innego. Ja bardzo państwa przepraszam, nie wiedzieliśmy jaka jest sytuacja… naprawdę bardzo przepraszam.
Zawinęła się z mężem natychmiast.
Pan Becket miał łzy w oczach, gdy patrzył na nasz romantyczny pocałunek i szczęśliwe uśmiechy od ucha do ucha. Bucky wyjął z kieszeni czek i podał go, zanim zdążyłam zauważyć kto go wypisał. Ale dane mi było się dowiedzieć, bowiem pan Becket podniósł z karteczki wzrok, a jego twarz wyrażała najczystsze zdumienie.
- A więc Tony Stark ma córkę? Plotki są prawdziwe?
Milczeliśmy.
Odszedł, kręcąc głową. Usłyszałam jeszcze jak szepcze do siebie „niebywałe...”, po czym zatrzymał się w korytarzu.
- Proszę za mną. Sprawdzimy autentyczność czeku i jeśli wszystko jest w porządku, to od razu przekazuję państwu klucze i to z największą radością!
I tak właśnie zyskaliśmy nasze IDEALNE gniazdko.
Bo czek był autentyczny. Wujek Stark nie kantował. Tym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz