sobota, 18 marca 2017

Wspomnienia

Podczas obiadu Q się nie zjawił. Podczas deseru też nie. Ani podczas kolacji. Na początku się martwiłam i rozważałam odwiedzenie go, jednak koło godziny dwudziestej przed domem wylądował quinjet i wysiadł z niego Bucky. 
Moją pierwszą myślą było „cholera, zginę”, ale później wzięłam trzy głębokie oddechy i wyszłam mu na spotkanie. Zarzuciłam mu ręce na szyję i przywitałam się z całą serdecznością. Nie wiedzieliśmy się całe dwa dni. 
- Nie wiedziałam, że dziś przyjedziesz. Co jeśli nie zdążyłabym wyrzucić kochanka? Musisz się zapowiadać.
Uniósł brew i objął mnie w talii, zawracając ku drzwiom. Weszliśmy do kuchni, gdzie na stole wciąż leżały miski z ziemniakami i kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym.  
- Bierz co chcesz.
- Okej.
Uśmiechnął się i przytulił mnie tak, że znalazłam się dziesięć centymetrów nad podłogą. 
- Muszę jeszcze coś załatwić – szepnęłam. - Alex chciał zobaczyć Twoją rękę, podobno ma jakiś fajny pomysł na umieszczenie w niej lasera. - Puściłam mu oczko.
- W porządku, laleczko.  Jest u siebie?
- Mmm chyba tak. Wrócę za pół godziny.
- Idziesz się zająć nowym pupilkiem? - zapytał gdy byłam już w drodze do drzwi.
To pytanie zmroziło mi krew w żyłach. Powoli odwróciłam się i popatrzyłam na niego niepewnie. 
- P-pupilkiem?
- No tak, wieści szybko się rozchodzą…
Przez chwilę miałam w głowie zupełną pustkę, ale ostatecznie musiałam podjąć jakieś kroki.  Nie chciałam go okłamywać. Westchnęłam i postąpiłam kilka kroków do przodu. 
- Powinnam Ci od razu powiedzieć…  Ale obiecuję, że nie będzie sprawiał żadnych problemów! Tylko by spróbował…
- Wydawał się miły, kiedy go ostatnim razem widziałem.
- Jeśli się postara to jest miły. Przeżywa teraz dość ciężki czas i po prostu muszę się nim zaopiekować, inaczej wypominałabym to sobie do końca życia.
- A co się stało?
- Jego mama nie żyje i… nie radzi sobie z tym dobrze, chociaż może sprawiać inne wrażenie…
- O… nie wiedziałem, że konie są takie przywiązane do swoich rodziców…
- Sekunda, co? Konie?
- Yyy… no a co? Mówię przecież o koniu, którego kupiłaś od tej pensjonariuszki. Zaraz… to kim Ty się tak niby zaopiekowałaś?
- Cholera…
Moją pierwszą reakcją było rzucenie się ku drzwiom, ale w porę przypomniałam sobie, że miałam starać by się dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem, więc zatrzymałam się i zawróciłam. 
- Cóż… mogłam przygarnąć… pewnego… Quicksilvera…
- Jezu – Bucky pokręcił głową, przecierając dłonią twarz – serio? Rozmawialiśmy o tym.
- No wiem! Ale on był taki smutny! I nie mogłam mu przecież odmówić!
- Mhm, jasne. Na pewno Cię wkręca.
- Co to to nie. Nie kłamałby na ten temat – zaoponowałam. - Nie ma takiej możliwości.
- Zamierzam to sprawdzić.
- Rób co chcesz. Po prostu… eh, będę z powrotem za pół godziny i wtedy pogadamy, okej?
Skinął głową, zupełnie niezadowolony z obrotu spraw i niemal natychmiast poszedł na górę. 
- Świetnie – westchnęłam.
Zabrałam z kuchni paczkę ciastek i ruszyłam w stronę domku gościnnego. Drzwi były otwarte, na parterze nie było zupełnie nikogo, nie dało się też usłyszeć absolutnie żadnych dźwięków. Ruszyłam zatem na pierwsze piętro by znaleźć pokój, w którym zatrzymał się Pietro. Mój pierwszy traf okazał się być szczęśliwym. 
Cichutko otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Leżał w łóżku, zagrzebany w kołdrze tak, że wystawała mu tylko głowa, chociaż było ponad dwadzieścia stopni. Miał niespokojny oddech, pewnie śniło mu się coś złego… 
Weszłam do środka, usiadłam na brzegu łóżka i ostrożnie dotknęłam jego ramienia. 
- Q…
Potrząsnęłam go, ale nie zareagował. Zaczął się tylko wiercić i oddychać jeszcze ciężej. Miałam już na niego krzyknąć, żeby się obudził, kiedy nagle podniósł się przerażony. Ten strach zamienił się w zaskoczenie, kiedy mnie zobaczył. 
- Już dobrze… - powiedziałam. - Przyniosłam ciasteczka.
- Lekarstwo na wszystko…
- Ale i tak powinieneś zjeść coś innego. Nie przyszedłeś na obiad. Ani na kolację.
- Ah… może jutro.
- Hah, nie ma mowy. Idziemy teraz. No już, zbieraj się, Maximoff.
- Nie odpuścisz, co?
- Nie.
- Już żałuję, że wpadłem na ten pomysł… - westchnął.
- Nie marudź jak stara baba, tylko ubieraj się i idziemy.
Dosłownie sekundę później stałam już pod drzwiami do domu. Q z rozbawieniem obserwował moją, pewnie zielonkawą, twarz, a ja starałam się trzymać pion mimo zawrotów głowy. 
- Mogłeś przynajmniej ostrzec… -mruknęłam.
- Przyzwyczaisz się – zapewnił mnie i zaraz weszliśmy do środka.
W kuchni postanowiliśmy zrobić tosty z nutellą. Q pilnował tostera, a ja poszłam poszukać Bucky'ego. Pomyślałam, że może znajdę go u Alexa, więc skierowałam się właśnie tam i zapukałam. 
- Wyszedł dwie minuty temu – odpowiedział, nawet nie kłopocząc się otwieraniem mi drzwi.
- O, cudownie.
- Ale… chyba poszedł na taras.
- Widzisz, czasami na coś się przydajesz! - zawołałam radośnie i wystukałam jeszcze na szybko jakąś melodyjkę. Po drodze na ganek zgarnęłam jeszcze Q i talerz pełny grzanek.
Bucky, Friday, Avery, Natalie, Evan i Nash siedzieli na wygodnych kanapach, a na stoliku ustawiono karafki i butelki z bardzo interesującymi zawartościami. Usiadłam w strategicznym miejscu między owym stolikiem a Bucky'm, który to od razu objął mnie ramieniem. Nie był już zły, co mnie bardzo uspokoiło. Q przekupił Nasha tostami, żeby móc usadowić się na najwygodniejszym fotelu. 
- Miałaś rację, nie kłamał – szepnął mi na ucho Żołnierz, a ja pokiwałam głową.
- Mówiłam Ci. Zacznij mnie w końcu słuchać to dobrze na tym wyjdziesz. - Szturchnęłam go ramieniem.
- No więc… to jakiś zjazd absolwentów? Czy żeby tu pracować trzeba być wychowankiem Xaviera? - zapytał Quick.
- Tak, to konieczny warunek – powiedziała Fri, rzucając mu zimne spojrzenie – bez świadectwa ukończenia naszej szkoły nawet nie mają co się tu pokazywać.  W ogóle jesteśmy antyludzcy, a w super wypasionym bunkrze pod stajnią trzymamy rakiety.
Zastanawiałam się co ją ugryzło, ale wolałam nawet nie pytać w obawie, że mnie zje. Nalałam sobie odrobinę tequili i obserwowałam. 
- Mojemu tacie by się spodobało. - Pokazał jej język, a potem popatrzył na Avery'ego. - Podobno się z nią ożeniłeś, co? Już żałujesz, czy jeszcze udajesz, że da się z nią wytrzymać?
Friday w ostatniej chwili rozmyśliła się, przed rzuceniem w niego szklanką. 
- O, jest jeszcze gorsza niż wcześniej.
- Za to Ty jesteś dokładnie takim samym żałosnym fanfaronem.
- Okej, okej, wystarczy – przerwałam, nawet nie chcąc myśleć do czego to doprowadzi.
Fri rzadko kiedy miała taki nastrój, ale go już miała, to należało słuchać swojego instynktu samozachowawczego uważniej niż zwykle.  
Podałam jej całą butelkę nalewki od Ilji, mówiąc „na zdrowie” i odetchnęłam, mając nadzieję, że to załatwi sprawę. 
- Hej, co Ty tu właściwie robisz? Widziałam światło w gościnnym. To Ty? - zapytała Nat, a on tylko skinął głową. - Więc?
- Więc co?
- No po co żeś przylazł?
- Miła jak zawsze.
Wywróciła oczami i napiła się, ale nikt nie podjął dalszej dyskusji, więc wychodziło na to, że Q jednak musi coś wymyślić. 
- Pomagam przy kilku misjach w waszym SO 2.0.
- Jezu, nie nazywaj tak tego, bo wyrwę Ci te siwe kudły.
- Mhm, jeśli mnie złapiesz. Nie macie jeszcze oficjalnej nazwy i wszyscy tak was nazywają.
- Cudownie – westchnęłam.
- Nie wszyscy. S.H.IE.L.D. nawet w oficjalnych raportach nazywa was, cytuję,  „zmutowane ciamajdy” - powiedział Bucky z łobuzerskim uśmiechem.
- O, dziękuję, że się tym z nami podzieliłeś – odparłam, posyłając mu mordercze spojrzenie, co tylko wprawiło go w weselszy nastrój.
- Daj spokój – stwierdził Evan – zobaczą co potrafimy to szybko znajdą lepsze określenia. Na przykład „Ci, którzy znowu skopali nam dupska”.
- Podoba mi się to – pokiwałam głową. 
- Mhm, dobre, jutro zrobię plakaty z tym hasłem – powiedziała Nat, ale bez nawet cienia choćby udawanego entuzjazmu.
- Eh, nazywali nas dużo gorzej – stwierdziła Fri i pociągnęła długiego łyka z butelki.
- Tiaa, mistrzem w wymyślaniu tych fantazyjnych określeń był nie kto inny tylko Profesor Logan… - Q popatrzył na mnie zaczepnie, a Natalie i Evan wymienili spojrzenia i w tej samej chwili wybuchnęli śmiechem, wspominając zapewne jedna z wielu okazji, gdzie tatuś mógł się popisać słowotwórstwem.
- Boże, pamiętacie jak zabraliśmy X-jeta w środku nocy i polecieliśmy na wycieczkę krajoznawczą… ? - Zaczęłam, przypominając sobie tę sytuację.
- Jezuuuuu! - Natalie pisnęła. - Kiedy później przed dwa miesiące szorowałam cały dom to żałowałam, ale teraz myślę, że to była jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam…. Zrobiliśmy!
- A Ty,  mała mendo, na to wpadłaś i nas przekonałaś! - Rzuciłam w zawstydzoną Friday kostką lodu z mojej szklanki. - I nie wiem jakim cudem się nie rozbiliśmy…
- Kitty – odparł Evan – Kitty prze… przeniknęła nas przez tę górę…
- A no tak!
- Ej, a pamiętacie jak wtedy przyjechali nowi uczniowie i podczas wieczorku zapoznawczego Sam przebił wszyyystkie pokoje na drugim piętrze?! - Natalie udzieliło się podekscytowanie. Może to wspomnienia, a może już trzecia szklanka rumu.
- Ciężko zapomnieć, kiedy się mieszkało na drugim piętrze – mruknął Q, ale z uśmiechem.
- Wiecie czego jeszcze nigdy nie zapomnimy? - zapytałam, przypatrując się Nat , która chyba wpadła na to, do czego zmierzam. - Tak! O wielkim wejściu panny Natalie Queen!
- O rany, pierwszą noc wszyscy spędzili w namiotach w ogrodzie… - Evan popatrzył na nią chichocząc. Starał się nie śmiać na głos i powstrzymywał się tak bardzo, że myślałam, że zaraz się tu udusi.
- Nie chciałam wysadzić tego reaktora!
- No jasne, wypadki chodzą po ludziach. Niech rzuci kamieniem ten, kto przynajmniej raz w życiu nie wysadził reaktora, pff – powiedziałam, wzruszając ramionami.
- A Ty się tak nie chichraj, bo wszyscy pamiętają Twój wielki popis podczas apelu.
- Serio? - Evan mocno się zdziwił, a ja zdziwiłam się jego reakcją.
- No jasne! To przez Ciebie później mieliśmy pięciogodzinny trening z tatusiem! Boże, nienawidziłam Cię za to – parsknęłam śmiechem, ale on nie był przekonany, że tylko żartuję.
- Ja też! Pamiętasz te czasy, gdy znajdywałeś olej w swoim szamponie, albo ciasteczka z pastą do zębów zamiast kremu? Boże nie byłam wybitną pranksterką, ale zostałeś moim jedynym królikiem doświadczalnym w zemście za to – Nat uśmiechnęła się do niego najsłodziej jak potrafiła.
- To i tak było nic w porównaniu do zemsty Bobby'ego. Zamrażał mi WSZYSTKO. Budziłem się rano pod zamrożoną kołdrą, szedłem do łazienki, otwierając zamarznięte drzwi, idąc po zmarzniętej podłodze… Wiedział co mnie wkurzy najbardziej, kiedy nie mogłem używać mocy.
- Biedactwo… wcale mi Cię nie szkoda! - prychnęła Nat. - Ale tak swoją drogą to Bobby się przydawał. Szczególnie latem. Zamrażał nam to jeziorko na błoniach i mogliśmy się ślizgać na lodzie przy trzydziestu stopniach! Jeju, to było super! Musimy przekonać Vincenta żeby tak kiedyś zrobił!
- Vincent? - zapytał Q, który jeszcze nie miał okazji go poznać. Dzięki Bogu.
- Taa, Ruska go przygarnęła, bo wygląda jak Ty. No i potrafi różne fajne czary.
Nigdy w życiu mordercze spojrzenie nie wyszło mi tak dobrze jak to, które posłałam Natalie. 
- Co Ty powiesz…? - zapytał, patrząc jednak na mnie, chociaż bardzo starałam się ukryć za rozpuszczonymi włosami i szklanką, do której przed chwilą dolałam sobie hojną dawkę tequili.
- No ale kiedy pierwszy raz Cię zobaczyła to stwierdziła, że wyglądasz jak czubek – postanowiła wtrącić się Friday, która długo zachowywała milczenie. - Naprawdę, nie patrz tak na mnie. Zobaczyłyśmy Cię i jak na komendę parsknęłyśmy śmiechem. Z resztą nie tylko my. Okej, będę się już zbierać. Już prawie dziesiąta…
- Pójdę z Tobą – powiedziałam i natychmiast wstałam z miejsca, by dogonić ją w drodze do wyjścia.
Chciałam pogadać z nią o tym, co ją gryzło no i przy okazji uniknąć tych spojrzeń. To może być ciężki czas dla mojej psychiki.

piątek, 17 marca 2017

Q

Właśnie skończyłam trening crossowy z Virtual Reality. Zwalniając do kłusa po ostatniej przeszkodzie klepałam klacz i cieszyłam się z dobrze wykonanej roboty. Kiedy w końcu dałyśmy upust naszej emocji, przeszłyśmy do stępa. Wtedy zauważyłam jakąś postać wśród drzew przy torze. Rea chyba zauważyła to w tym samym czasie, bo spojrzała w tamtą stronę i postawiła uszy na baczność. Zatrzymałam się, a dosłownie pół sekundy później z zaskoczeniem odnotowałam obecność Quicksilvera tuż obok mojego konia. Reality w pierwszym odruchu odskoczyła na bok i ustawiła się w gotowości do ataku.
- Co do diabła?! - warknęłam, starając się głaskaniem uspokoić Reę.
- A… wybacz… - Uśmiechnął się niepewnie, zerkając na wkurzoną klacz.
- Co tu robisz? - zapytałam, kiedy odzyskałam wewnętrzną równowagę. Ruszyłam stępem i gestem kazałam mu iść za sobą, bo po takim wysiłku nie chciałam żeby Reality stała te 10 minut, zanim się dowiem o co chodzi.
- No wiesz… tylko… Mogę u Ciebie zostać przez chwilę?
Popatrzyłam na niego, ale tylko do momentu aż on popatrzył na mnie. Ta mina porzuconego szczeniaczka nie wróżyła nic dobrego. Rea była obrażona i nie zareagowała gdy chciałam ją zatrzymać, więc zrezygnowałam z tego pomysłu i tylko westchnęłam. 
- Coś się stało?… Znowu się w coś wpakowałeś, prawda? Albo dziewczyna Cię rzuciła i liczysz, że ja Cię pocieszę?
- Nie tym razem.
Był naprawdę, ale to naprawdę przybity. Nie pamiętałam żebym kiedykolwiek widziała go w takim humorze. Rea ponownie mnie olała i nie zatrzymała się, kiedy ją o to poprosiłam. Tym razem jednak byłam bardziej uparta i mimo wszystko zatrzymałam konia. Zeskoczyłam na ziemie i zaczęłam iść, prowadząc ją za wodze, co potraktowała jak osobistą zdradę i przez chwilę trochę się szarpała. 
- Hej, powiedz mi…
Przez dłuższy czas szliśmy w zupełnej ciszy. Ciągle zerkałam na niego, chcąc jakoś zachęcić go do rozmowy (co samo w sobie było dla mnie przedziwną i nienaturalną sytuacją), ale sama nie wiedziałam co powiedzieć. Do stajni mieliśmy jeszcze jakieś dwa kilometry, a dalej nie wiedziałam w czym rzecz. Zatrzymałam konia i zwróciłam się do Q z miną sugerującą, że ma mi natychmiast powiedzieć co jest z nim nie tak, albo wyciągnę to z niego innymi metodami. Bardzo nieprzyjemnymi. 
- No co? Ktoś umarł, czy co?
Widząc jego minę zaraz pożałowałam swoich słów. Starał się patrzeć wszędzie tylko nie na mnie, głównie gdzieś w stronę chmur. Chyba bardzo chciał mi powiedzieć, ale równie mocno nie chciał o tym mówić w ogóle. 
- Pamiętasz moją mamę?… - zapytał tak cicho, że ledwie go usłyszałam, ale kiedy te słowa do mnie dotarły i zrozumiałam ich sens natychmiast przytuliłam go z całej siły. Musiał bardzo tego potrzebować, odwzajemnił uścisk opierając głowę na moim ramieniu i głośno wypuścił z siebie wstrzymywane powietrze.
- Kiedy to się stało…? - zapytałam szeptem.
- Trzy miesiące temu – odpowiedział jeszcze ciszej niż wcześniej.
Przez chwilę staliśmy tak w zupełnej ciszy, w samym środku lasu, z koniem który zaczynał niecierpliwie kopać nogą o ziemię. Te kopnięcia musiały przywołać Q do rzeczywistości. Odsunął się ode mnie, od razu się odwracając. Zaczął powoli iść, więc chcąc nie chcąc delikatnie szarpnęłam Reę, odciągając ją od trawy, po czym ruszyłam za nim. 
- Wanda zniknęła, ale nawet nie mam ochoty jej szukać – rzucił od niechcenia po kilku minutach wędrówki.
Trzymał ręce w kieszeniach i nie podnosił wzroku znad ziemi. Co jakiś czas kopał jakiś kamyk na swojej drodze, ale poza tym wydawał się być myślami nieobecny. 
- Słyszałam, że pomaga Avengers… - powiedziałam nieśmiało, zerkając na niego.
Parsknął śmiechem, ale równie dobrze mogło to być prychnięcie. Pilnował, by wyprzedzać mnie o jakieś pół kroku. 
- Tak? Wszystko jedno.
- Możesz zostać ile tylko chcesz – zapewniłam go, chcąc delikatnie zmienić temat. - Mamy wolne pokoje w domku gościnnym, jest teraz właściwie cały pusty. Trzeba tam tylko trochę ogarnąć, bo na meblach zebrała się przynajmniej metrowa warstwa kurzu.
- Załatwię to w dziesięć sekund.
- Co tak długo? - Szturchnęłam go ramieniem, a on odpowiedział mi na to niemal niezauważalnym uśmiechem, ale jednak uśmiechem.
Kiedy dotarliśmy do stajni wskazałam Q kierunek do domu, a sama ruszyłam w stronę karuzeli, żeby wypuścić tam niezadowoloną Reality. Chyba się na mnie śmiertelnie obraziła i już nigdy nie zdołam zdobyć przebaczenia… No cóż. Odniosłam sprzęt do siodlarni, gdzie spotkałam Nat i razem z nią udałam się do domu. W kuchni zobaczyłyśmy Evana, desperacko próbującego zabrać Q kawałek pizzy, którą ten najpewniej mu ukradł. Natalie nawet nie pytała tylko od razu wypatrzyła pudełko, gdzie leżał sobie jeszcze jeden kawałek, po czym sama go porwała. Evan, widząc to, wyjął z kieszeni zapalniczkę. W tej samej sekundzie, w której pojawił się ogień, obydwa kawałki pizzy zapaliły się… i spadły na podłogę. Po chwili w tych miejscach widać było jedynie dwie kupki popiołu.
- Jezu… Czy ja się cofnęłam w czasie o dziesięć lat?! - na progu pomieszczenia pojawiła się Friday, kręcąc głową z politowaniem.
- Dzieci pozostają dziećmi, racja Johny? - Q poklepał Evana po ramieniu, ale skonsternowane spojrzenia wszystkich zebranych nieco zachwiały jego pewnością siebie. - Co?
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, a nie zostanie z Ciebie nawet to – odpowiedział lodowatym tonem, wskazując na te… pizze…
- Rany, wrażliwy się zrobiłeś… To co? - Q popatrzył na mnie. - Pokażesz mi swój pokój? - Teraz stał tuż obok, z tym swoim uśmieszkiem.
Wywróciłam oczami, łapiąc go za rękę i wyprowadzając z domu. 
- Mówiłam Ci, że oficjalnie John Allerdyce jest martwy. Groźni ludzie chcieli go żywego, więc musieliśmy coś zrobić. Więc wiesz, buzia na kłódkę i nikomu ani mru mru.
- Jasne, „laleczko”.
- Hej! - zatrzymałam się i posłałam mu mordercze spojrzenie.
- No co? - On dobrze wiedział co, chichocząc pod nosem szedł dalej. Domek dla gości było bardzo dobrze widać nawet spod domu. - Nawet nie wyglądasz jak Barbie. Chyba, że taka po przejściach, no bo…
Poczyniłam próbę przyłożenia mu w ramię, ale skubaniec oczywiście był już dwa metry dalej i prawie wywaliłam się, gdy uderzyłam powietrze. 
- Nie, serio. To głupia ksywka. „Laleczka”, pff… To bardzo głupia ksywka.
- Tak? A Twoje „księżniczko” to niby było lepsze?
- No jasne! Wolałabyś być księżniczką, czy lalką? Szczerze, Liv, jesteśmy tu sami. Tylko Ty, ja i komary.
- Zaczynam poważnie kwestionować Twoje intencje. Okej, klucz jest pod wycieraczką – powiedziałam, gdy stanęliśmy na ganku przed drzwiami wejściowymi.
- Oczywiście, że jest pod wycieraczką – westchnął teatralnie i praktycznie  w tej samej chwili trzymał już klucz, którym otworzył drzwi i pchnął je z taką miną, jakby miał zobaczyć wnętrze pokryte dwustuletnimi pajęczynami. - Przytulnie…
Przepuścił mnie w drzwiach i gdy byliśmy już w środku od razu poprowadziłam go do kuchni. 
- Możesz sobie zrobić zakupy, ale prościej będzie jeśli będziesz przychodził jeść do nas. Znając Twoje nawyki, żywiłbyś się jedynie chipsami.
- Hej, nie zapominaj o twinkies, okej? 
- Mhm, a na górze są pokoje. Wybierz sobie którykolwiek.
Rozejrzałam się wokoło, dochodząc do wniosku, że w sumie to jest tu całkiem czysto i zadowolona zawróciłam w kierunku drzwi. Chciałam jeszcze coś powiedzieć, więc odwróciłam się w stronę Q, ale jego nie było już tam, gdzie widziałam go ostatnim razem. Stwierdziłam, że poszedł pozwiedzać i wzruszając ramionami ponownie się odwróciłam, ale nie dane mi było tego zrobić, bo uderzyłam w coś… co było Q. No oczywiście. 
Podniosłam wzrok, ale tym razem nie miał na twarzy tego swojego uśmieszku. To był zwyczajny, miły uśmiech. 
- Dzięki… - powiedział. - Szczerze? Nie chciałem tu za bardzo przyjeżdżać.
- Czemu?…
- Bałem się, że od razu się na mnie rzucisz i zaciągniesz do łóżka, a ja jeszcze nie jestem na to gotowy… - westchnął, a zaraz potem oberwał. Tym razem nie uciekł i tylko próbował powstrzymać śmiech.
- Nie masz się czego obawiać, Maximoff – rzuciłam, starając się zachować w miarę surową minę.
- Zobaczymy ile wytrzymasz – stwierdził, opierając się o framugę drzwi.
Minęłam go, już trochę poddając się w kwestii nie uśmiechania się i pokręciłam głową. 
- Martwiłabym się raczej o to jak długo Ty wytrzymasz – rzuciłam, schodząc po schodach, a pożałowałam jeszcze w tej samej sekundzie, modląc się, by zaraz nie stanął przede mną, bo pewnie żadne z nas by nie wytrzymało. Ekhm, to znaczy… Ojej, właśnie ktoś dzwoni! Koniec tego dobrego, czas zająć się resztą rumaków.