sobota, 27 kwietnia 2019

Waszyngton

- Cooo porabiasz? - wyszczebiotałam Pietrowi nad uchem.
Byłam w doskonałym nastroju, od kiedy wróciliśmy po kilkumiesięcznych wakacjach i mogłam w końcu zająć się moimi rumakami.
Q natomiast siedział zamyślony na fotelu w salonie z kartką papieru. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że jest dziwnie przybity i mimowolnie spojrzałam na to, co trzymał w rękach.
- Oh… - powiedziałam.
Pokiwał głową, a potem westchnął i wsunął  list z urzędu do kieszeni szarych dżinsów. Przysiadłam na oparciu i ostrożnie złapałam go za rękę.
- Co zamierzasz zrobić…? - zapytałam po chwili, nie będąc pewną, czy o w ogóle chce ze mną o tym rozmawiać. Ale gdyby nie chciał pewnie już by go tu nie było.
- Nie wiem… - przyznał, a potem oparł głowę o moje ramie. - Nie mogę sprzedać tego domu. Ale nie mogę też tam zamieszkać. Zdecydujesz za mnie? - zerknął na mnie błagalnie, ale szybko zdał sobie sprawę, co oznacza mina, jaką zrobiłam. - Czemu Wanda nie może się tym zająć – prychnął.
- Bo diabeł jeden wie, gdzie ona teraz przebywa. - Wzruszyłam ramionami. - Q… Minął prawie rok… Musisz w końcu podjąć jaką decyzję.
- Nie chcę. - Nadął policzki, a po chwili negowania rzeczywistości ze smutkiem stwierdził, że nadal żyje i pokręcił głową.
- Może pojedziemy tam jutro i się rozejrzymy? - zaproponowałam. - Nie byłeś tam od pogrzebu…
- I to nie bez przyczyny.
- Nie możesz wiecznie od tego uciekać.
- Założymy się?
- Q – spojrzałam na niego, krzyżując ręce. - Jeśli będę musiała naćpam Cię czymś na sen, wpakuję do auta i zawiozę tam własnoręcznie.
Przyglądał mi się przez kilka sekund, analizując jak bardzo jestem pewna tego pomysłu i dość szybko uświadomił sobie, że nie żartuje.
- No dobra. Skoro tak bardzo Ci na tym zależy.
Zrezygnowany wstał i zaraz potem zniknął.


Następnego dnia rano kontynuował unikanie mnie, licząc na to, że zapomniałam o naszych planach. Ale nie zapomniałam. Poprosiłam Alexa o sprawdzenie monitoringu, a potem dopadłam go w domku gościnnym, gdy niczego się nie spodziewał. Wskoczyłam na niego, obejmując go rękami tak, że sam Halk nie dałby rady mnie odczepić.
- Akuku, jesteś poszukiwany! - krzyknęłam mu do ucha, żeby dać upust swojej złości. - Proszę mnie teraz zanieść prosto do auta, bo jedziemy. Nie będę ryzykować, że uciekniesz podczas śniadania.
Pomruczał coś pod nosem, próbował negocjować, ale jak to mawia Nick Fury, ten stary drań, z terrorystami nie negocjuję.
Usiadłam za kierownicą, a on zajął miejsce obok. Nie odzywał się. Wbił wzrok z szybę. Zaakceptowałam to i po prostu ruszyłam.

Jechaliśmy w milczeniu przez prawie godzinę. Cierpliwie czekałam żeby napomknął coś przynajmniej o pogodzie, ale on milczał tak uparcie, że co chwilę sprawdzałam, czy aby na pewno żyje. Zwykle zachowywał się jakby coś miało go zabić, gdyby przestał mówić, a teraz ani słówka… W końcu stwierdziłam, że pieprzyć to i włączyłam radio. Pogłośniłam je tak, by skupić się tylko na muzyce. Prawie zapomniałam o całym świecie, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie,  Q przemówił. To był taki szok, że prawie straciłam panowanie nad samochodem,
- Mama lubiła tę piosenkę – powiedział.
W mojej głowie pojawiło się wspomnienie pani Maximoff nucącej pod nosem znajomą melodię, podczas przygotowywania obiadu.
- Śpiewała to cały czas tamtego lata. - Uśmiechnęłam się. - To było naprawdę dobre lato  - dodałam już ciszej, wzdychając pod nosem.
Gdyby tatuś nie dowiedział się gdzie byłam już po fakcie, nie miałaby okazji poznać Pani Maximoff. Cieszę się, że jednak mogłam spędzić z nią trochę czasu. Chociaż różne niańki się starały, żadnej opiekowanie się mną nie przychodziło tak łatwo jak jej.
Zaparkowałam pod domem, wstrzymując oddech na smutny widok opuszczonego, zaniedbanego budynku. Kiedyś te róże i bluszcz dodawały mu uroku, ale teraz tylko pogarszały sytuację. Q wysiadł z auta i stanął nad przewróconą skrzynką na listy. Podniosłam ją i wbiłam z powrotem w ziemię.
- Wejdziemy? - zapytałam chcąc go zmotywować do jakiegoś działania. To puste spojrzenie jakie wbił w ziemię łamało mi serce.
Pokiwał głową i podszedł do drzwi. Szybko zauważyliśmy, że są otwarte. Zerknęłam na niego i przygotowałam się do wyciągnięcia pazurów, ale zanim zdążyłam cokolwiek zrobić on zniknął. Skoro wolał iść sam, w porządku. Zaczekałam na zewnątrz i w końcu wrócił, wyraźnie wkurzony.
- Jakieś szuje okradły dom – wymruczał pod nosem, zaciskając pięści.
Co za ironia. Ale powstrzymałam się przed komentarzami i weszłam do środka. Wnętrze w niczym nie przypominało przytulnego domku, które pamiętałam sprzęt kilku ładnych lat. Było tu brudno, szaro i duszno. Od razu rozsunęłam zasłony i otworzyłam okna. Gdy wróciłam do holu, Pietra już tam nie było, więc zaufałam instynktowi i ruszyłam do piwnicy.
Stał na schodach, oparty o ścianę i wyglądał jakby całe życie przelatywało mu przed oczami. Nie byłam pewna czy nie powinnam go może zostawić samego, ale nie potrafiłam tak po prostu odejść. Gdy podeszłam bliżej i złapałam go za rękę zauważyłam łzy w jego oczach. Nie mogłam na to patrzeć, jeśli nie miałam wybuchnąć płaczem. Nie znosiłam tego jak cierpiał, a najgorsze było to, że nie mogłam mu pomóc. Mocno go przytuliłam. Czułam jak wtula się we mnie, już nawet nie próbując powstrzymywać tego całego smutku, który przepełniał go po brzegi.
Nie wiem jak długo tam staliśmy. Nie puszczałam go ani na sekundę. Pozwalałam mu wyrzucić z siebie wszystko, jednocześnie usiłując samej zachować jakiś spokój.
Odsunął się ode mnie zupełnie nagle. Otarł oczy rękawem kurtki i podszedł do okna. Zostałam tam gdzie stałam by dać mu trochę miejsca.
- Zostaniemy na noc? - zapytał, ale w jego głosie wciąż dało się słyszeć drżenie.
- Jasne. Może pojadę po coś do jedzenia i jakieś latarki, bo prąd nie działa…
Pokiwał głową, a ja wyszłam. Tym razem miałam jasne wrażenie, że chce pobyć sam

Możliwe, że specjalnie trochę się ociągałam. Nie wiedziałam co robić, jak poprawić mu humor… potrzebowałam trochę czasu na przemyślenie tego. Szwendanie się po supermarkecie zdawało się mieć całkiem niezły wpływ na moje myśli.
Spokojnie chodziłam między alejkami wrzucając do koszyka, wszystko na co Q mógł mieć ochotę. A możliwości były nieograniczone. Nie byłam nawet zaskoczona, gdy po wyjściu ze sklepu otoczyła mnie ciemność, a nade mną zawisł księżyc.


Gdy wróciłam ze sklepu, razem z zakupami skierowałam się od razu do piwnicy.
Q siedział na swojej wysłużonej sofie, która wiele widziałam i patrzył w ścianę. Był tak zamyślony, że nawet mnie usłyszał i podskoczył ze strachu, gdy dotknęłam jego ramienia.
- Hej… - szepnęłam najłagodniej jak potrafiłam. - Przyniosłam całą górę słodyczy.
Posłał mi lekki uśmiech, ale gołym okiem było widać jaki jest przygnębiony.
Usiadłam obok niego i przytuliłam się.
- Nie musisz sprzedawać tego domu, ani nawet wynajmować. Możesz go zatrzymać i przysyłać kogoś od czasu do czasu żeby posprzątał  - zaproponowałam.
- Pewnie tak zrobię – odparł bez przekonania.
Pokiwałam głową, powstrzymując westchnięcie. Jeżeli mieliśmy tu zostać na noc, musiałam przewietrzyć i wytrzepać cały ten kurz z łóżka. Oczywiście gdy tylko spróbowałam podnieść koc z łóżka poczułam się jak we wnętrzu grobowca. Kurz wdarł się w płuca i rozkaszlałam się tak, że Q musiał podbiec i odciągnąć mnie do okna.
- Ale przeżyjesz? - zapytał niepewnie.
Trzepnęłam go w ramię.
- Za co?!
- Za zapuszczenie tego miejsca – prychnęłam, jeszcze trochę pokasłując.
Wywrócił oczami i taktycznie odsunął się na bezpieczną odległość.
- Możemy spać na kanapie, jak dawniej. Nie jest tu aż tak źle.
- Bardzo wątpię.
Wymamrotał coś pod nosem, ale nie udało mi się zrozumieć ani słowa. Zamiast tego zrezygnowana zaczęłam wyjmować z toreb najlepsze łakocie, jakie udało mi się wypatrzeć w sklepie.
- Potrzebujemy laptopa. Jest w samochodzie – rzuciłam, siadając sobie wygodnie.
- I że niby ja mam przynieść?
- A komu to pójdzie szybciej? - Posłałam mu przesłodzony uśmieszek.
Ale nie zdążyłam nawet mrugnąć, a Q już podłączał zasilacz do gniazdka. Zajęłam się szukaniem odpowiedniego filmu i  wkrótce udało mi się znaleźć jakąś polecaną komedyjkę. Co z tego, że była animowana…
Q słowem nie pisnął, tylko wyciągnął ręce, żeby przyciągnąć mnie do siebie i przytulić. Może ta pozycja nie była najdogodniejszą do jedzenia lodów, ale nie zamieniłabym jej za nic w świecie. Q był taki ciepły i wygodny, gdy się na nim leżało. Trochę kościsty tu i ówdzie, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Potraktowałam jego rękę jak pluszowego misia i wtuliłam się, wygodnie opierając głowę o jego ramię. Pocałował mnie w czubek głowy i ściągnął z oparcia kanapy koc, którym nas okrył. To była mniej więcej ostatnia rzecz jaką zapamiętałam, nim odpłynęłam do krainy snów.

W środku nocy obudziło mnie niespokojne wierzgnięcie. Natychmiast podniosłam się w gotowości do walki z włamywaczami, ale jedyne co zobaczyłam w ciemności, to ciężko oddychający Q. Od razu złagodniałam i dotknęłam jego policzka.
- Zły sen?
Pokiwał głową i wziął głęboki oddech, co pozwoliło mu się uspokoić.
- Opowiesz mi o tym…?
- To znowu mama… - wyznał cicho. - Ciągle mam wyrzuty sumienia.
- Dlaczego? - zmarszczyłam brwi. Nie bardzo rozumiałam.
- Nie  byłem zbyt idealnym synem – zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było ani odrobiny wesołości, a jedynie ból. - Mogłem tyle rzeczy zrobić lepiej, albo w ogóle zrobić, zamiast…
- Kraść? - mimowolnie uniosłam kąciki ust.
- Mniej więcej… - westchnął.
- Nie przejmuj się tym, Q. Wiem, że łatwo powiedzieć, ale tym razem posłuchaj. Twoja mama kochała Cię najbardziej na świecie i za nic nie chciałaby żebyś teraz cierpiał przez to co robiłeś wtedy, gdy byłeś młody i głupi.
- Wciąż jestem młody!
- I wciąż głupi. - Nie mogłam się powstrzymać, ale przynajmniej udało mi się wywalczyć uśmiech na jego twarzy. Poprawiłam się i teraz praktycznie na nim leżałam. Spojrzałam na niego poważniej. - Wybaczyła Ci dawno temu. Wiem to.


Pani Maximoff ulokowała mnie w niedużym pokoiku na piętrze. Był całkiem ładny. Pomalowany na pastelowy odcień niebieskiego, z jasnymi meblami i pełną uroku paprotką na komodzie. 
Nie zdążyłam się jeszcze rozpakować, kiedy pani domu oznajmiła swoją obecność cichym pukaniem do drzwi. 
- Nie przeszkadzam? - zajrzała do środka, gdy otworzyłam drzwi.
- Oczywiście, że nie.
Posłałam jej uśmiech, próbując skupić się na rozlokowaniu ubrań w szafie. Ona tymczasem przysiadła na brzegu łóżka i przez chwilę w milczeniu obserwowała mnie swoimi łagodnymi oczami. Z jednej strony strasznie przejmowałam się tym, co sobie o nie myśli, ale potem wyciszałam się pod wpływem jej spokoju. Sama jej obecność przynosiła ze sobą takie poczucie bezpieczeństwa. 
- Cieszę się, że Pietro w końcu poznał przyjaciół – zaczęła. - Przez długi czas był tu sam jak palec. Z początku nie byłam zachwycona jego wyjazdem do Instytutu, ale teraz widzę, że powinnam była go wysłać już dawno. Zmienił się na lepsze. Myślę, że to też Twoja zasługa.
Zerknęłam na nią, czując, że zaczynam się czerwienić. Uśmiechnęła się, kryjąc rozbawienie i cierpliwie czekała na moją odpowiedź. Wróciłam do układania rzeczy. 
- No nie wiem… - wyznałam. - Chyba mam nawet więcej głupich pomysłów niż on.
Automatycznie pomyślałam o tym, że mój tata jest przekonany iż właśnie teraz świetnie się bawię na obozie survivalowym. Z resztą tak samo jak Profesor, który z radością opłacił wszystko, nie mając pojęcia, że zamierzam wydać te pieniądze na słodycze. Ale skoro nie wiedzą, to im nie żal. 
- Cóż, w jakiś sposób ta relacja dobrze na niego wpływa – stwierdziła z zadowoleniem, a potem podniosła się. - Czuj się jak u siebie, kochanie.
Podziękowałam, a gdy drzwi się za nią zamknęły opadłam na fotel, śmiejąc się jak głupia. 

Obudziło mnie rażące słońce. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że boli mnie dokładnie każdy mięsień. Przeklęta kanapa… Ale Q wciąż leżał obok i tulił mnie do siebie, co złagodziło moje niezadowolenie.
Nie chcąc go obudzić, bardzo powoli sięgnęłam po telefon. Na stoliku było mnóstwo śmieci i trudno było go znaleźć bez zmiany pozycji, ale w końcu się udało. Była dopiero siódma rano.
- hmmhm?
Spojrzałam na Q z uniesionymi brwiami i parsknęłam śmiechem.
- Co...?
Kolejny nieartykułowany dźwięk wydobył się z niego, a potem jeszcze jeden. W końcu się zniecierpliwiłam i szturchnęłam go w ramię. Rozbudził się i spojrzał na mnie z miną niezadowolonego szczeniaczka.
- Powinniśmy się przejść na glinki – powiedziałam, gdy ten pomysł nagle przyszedł mi do głowy.
Oblicze Q nieco się rozpogodziło.
W tamte wakacje często chodziliśmy na glinki. To były trzy malutkie jeziorka, wokół których podłoże było wyjątkowo gliniaste. Kilka razy próbowaliśmy nawet coś lepić, ale nigdy nie wyszło nam nic godnego uwagi.
- Czas na pożywne śniadanie – zawyrokował Pietro i sięgnął po paczkę ciasteczek.
- Jeszcze zdrowy napar z… w sumie nie wiem z czego robią colę? - Złapałam za butelkę i przyjrzałam się etykietce.
- Z kokainy – odparł wesoło Q, a ja parsknęłam śmiechem.
- Doskonale! - zaśmiałam się i pociągnęłam długi łyk. - Nie ma to jak kokaina o poranku!
- Daje kopa, co? - w świetnym humorze zabrał mi butelkę i w kilka sekund opróżnił całą.
- Ćpun – prychnęłam i zabrałam w akcie zemsty resztę ciasteczek.


Było tak wcześnie, że praktycznie nie widzieliśmy ani jednego żywego człowieka. Martwego też nie, w gwoli ścisłości. Q pozwolił mi się nawet namówić, żebyśmy poszli tam na pieszo, jak cywilizowane istoty. Co prawda cały czas marudził na to, że jestem zbyt wolna i gdyby tylko zabrał nas tam sam, zajęło by to sekundę.
- Czy Ty mnie ignorujesz? - zapytał w końcu.
- Szybko się zorientowałeś. - Pokazałam mu język i szłam sobie spacerkiem dalej. Wsadziłam ręce do kieszeni i nawet znalazłam tam cukierka, ale nie zamierzałam się dzielić, więc nie pisnęłam słówka.
Naburmuszył się i przestał mówić na całe dwie minuty!
Wzięłam go sobie pod ramię i tak szliśmy, jak te dwie sieroty. Środkiem ulicy, niespiesznie, byle do celu.
Na miejscu zastaliśmy tylko jednego, znudzonego życiem wędkarza, który nie zauważył nas nawet gdy przeszliśmy metr obok niego. Zatrzymaliśmy się dopiero przy zatoczce, gdzie najwięcej ludzi przychodziło się kąpać. Q podniósł z ziemi kamyk i cisnął go w wodę tak, ze przeleciał przez całe jezioro, podskakując na powierzchni. Wędkarz zdjął czapkę, gapiąc się na nas jak na jakąś piekielną iluzję,  apotem nie przerywając kontaktu wzrokowego pozbierał sobie rzeczy i wycofał się tyłem. Parsknęłam śmiechem i też spróbowałam puścić kaczkę, jednak mój kamyk smętnie podskoczył dwa razy i utonął.
- Okej…
Q pokręcił głową i stanął bliżej, po czym po raz kolejny zademonstrował swoje zdolności.
- To nie jest wcale trudne, wystarczy, że wyrzucisz kamień z prędkością światła! - zaszczebiotał, a ja szturchnęłam go łokciem w żebra.
- Może teraz spróbujemy przeciąć metalowe pręty, co? To wcale nie jest trudne, wystarczy, że wyciągniesz swoje adamantowe pazury i zrobisz ciach-ciach!
Zaśmiał się i przyciągnął mnie do siebie. Jego wyraz twarzy dziwnie się zmienił.
- Co? - zapytałam, starając się to rozszyfrować.
- Znalazłem coś przed wyjściem z domu… Pamiętasz jak poszliśmy na festyn…?

Pani Maximoff spojrzała na nas z lekkim grymasem, po chwili jednak westchnęła i pokiwała głową. Pisnęłam radośnie, a Q chyba zrobił kilka okrążeń po pokoju, bo nagle wzmógł się silny wiatr, choć okno było zamknięte.
- Ale macie wrócić przed dwudziestą drugą. Policja nie odbiera już ode mnie telefonów, więc nie będą was szukać…
- Tak jest! - Q zasalutował, a potem nie wiem nawet kiedy znalazłam się przy wejściu do wesołego miasteczka.
Nadal nie byłam do tego przyzwyczajona i od razu poczułam jak moja kolacja próbuje się ze mnie wydostać. Q czekał aż mi przejdzie, jednocześnie opowiadając mi o wszystkim co widzi, bo ja miałam oczy zamknięte z powodu wirującego dookoła świata.
- Najpierw pójdziemy na tamtą karuzelę – zadeklarował.
Tak jak prawie zdołałam już przeczekać mdłości, tak na myśl o ogromnej łańcuchowej karuzeli znowu zrobiło mi się niedobrze.
- Nawiedzony dom?
Spojrzałam na niego spod byka, na co westchnął teatralnie i podał mi rękę.
- No więc zaczniemy od popcornu, a potem się zobaczy.
Na to się zgodziłam i złapałam go za dłoń.
Chodziliśmy między stoiskami i bezwstydnie wydawaliśmy kasę profesora na kolejne zabawy. Jeżeli nawet kiedyś się dowie, nie będę niczego żałować! Wygrałam dla Q pluszową kłodę, a on koniecznie chciał się odwdzięczyć. Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy pomagać sobie mocami i strasznie go to frustrowało. Nie mogłam przestać się śmiać, gdy usiłował jak najszybciej wyrzucić wszystkie piłki do koszyków, a nie mógł zrobić tego w pół sekundy.
- A profesor mówi, żeby nie ułatwiać sobie ciągle życia, bo potem będzie Ci trudno działać bez mocy. - Wytknęłam język, a on tylko wywrócił oczami.
- Od kiedy niby tak pilnie słuchasz na wykładach, księżniczko? - Wymamrotał pod nosem, składając się do oddania strzału z zabawkowego karabinu.
Zerknęłam na właściciela stoiska, który był chyba trochę zdziwiony tym, że młody chłopak w ogóle wie jak to się robi. Ale nie poświęciłam temu dużo uwagi, bo mój Q nagle poderwał się na równe nogi z okrzykiem radości.
- No w końcu! - zaśmiałam się.
- Nie ma co poganiać mistrza. - Wyszczerzył się.
- Mistrza pudłowania… - szepnęłam niewinnie. - Idę po watę cukrową. Znajdziesz mnie.
- Zawsze.
Posłałam mu całusa w powietrzu i zaraz wtopiłam się w tłum.

Nigdy nie chciał mi powiedzieć co wygrał. Próbowałam to z niego wyciągnąć na różne sposoby, a potem zapomniałam o całej sprawie. Pewnie dlatego teraz tak bardzo się zdziwiłam.
- Czekałam na pluszaka, a nie dostałam nic. - Zrobiłam obrażoną minę.
- Powiedźmy, że czekałem na odpowiedni moment… - wymruczał, nie mogąc przestać się uśmiechać.
Westchnął lekko i oparł swoje czoło o moje. Nie patrzył mi w oczy. Jedną rękę schował w kieszeni, drugą trzymał moją dłoń.
Zaczynała czuć się dziwnie.
- Ale przejdziesz kiedyś do rzeczy? - Pocałowałam go w policzek, żeby trochę go obudzić.
Pokiwał głową, najwyraźniej decydując się na jakiś krok. A w następnej chwili miałam przed twarzą pierścionek.


Przez moment przenosiłam wzrok z plastikowego pierścionka z niebieskim oczkiem na Q i z powrotem.
- Czy Ty właśnie…?
- Chyba tak…
Spojrzeliśmy na siebie i parsknęliśmy śmiechem. Szturchnęłam go w ramię.
- To nie jest śmieszne!
- To dlaczego się śmiejesz? - Parsknął jeszcze głośniej.
Chciałam mu przyłożyć jeszcze raz, ale tym razem najwyraźniej nie miał na to ochoty i uderzyłam w powietrze. Q za to zmaterializował się tuż za mną.
- Nie żeby coś, ale mogłabyś jednak dać odpowiedź… - wymruczał mi do ucha.
- Jesteś pewien, że chcesz?
Zerknęłam na niego. Po twarzy przebiegł mu cień niepokoju. A ja i tak nie mogłam już dłużej wytrzymać i rzuciłam mu się na szyję tak niespodziewanie, że zachwiał się i upadł na ziemię.
- Tak – powiedziałam z uśmiechem, który był tak szeroki, że zaczynał mnie już boleć.
Leżałam tak sobie na nim i śmiałam się z jego miny. W końcu otrząsnął się z szoku i mnie pocałował.
- Ale za to, że kazałeś mi czekać dziesięć lat to jeszcze wymyślę tortury dla Ciebie… - Próbowałam spojrzeć na niego poważnie, ale nie kupił tego ani na chwilę.
- Taaak, ale z tego co słyszałem, to deklarowałaś, że ślubu brać nie zamierzasz, że to głupie.
- Chcesz żebym zmieniła zdanie? - Uniosłam brew, a on pokręcił głową. - Nie zamierzam brać ślubu z nikim poza Tobą – powiedziałam po chwili. - Szkoda tylko, że się nie spieszyłeś i zaliczyłam po drodze tylu dupków. - Prychnęłam.
Q wybuchnął śmiechem i mocniej przytulił mnie do siebie.

Stanęłam pod oknem i przyłożyłam telefon do ucha. Wsłuchiwałam się w sygnał, aż w końcu odebrała zaspana siostra.
- Zanim zaczniesz krzyczeć, że Cię budzę, zarezerwuj sobie termin na lato, bo będę Cię potrzebowała do ważnej misji... – powiedziałam, szczerząc się jak głupia.